Na śledztwo publiczne nalegała żona Litwinienki oraz prokurator Robert Owen, badający tę sprawę. Tłumaczył, że tylko taka forma dochodzenia pozwoli mu odpowiedzieć na kluczowe pytanie: czy w zabójstwo Rosjanina zamieszana była Moskwa.
Owen mówił, że widział dokumenty, które mogą na to wskazywać. Problem polegał na tym, że forma prawna dochodzenia, które prowadził, nie pozwalała na ich analizę. Umożliwiałoby ją śledztwo publiczne, ale brytyjski się mu sprzeciwiał. I nie ukrywał, że rolę odgrywała tu wielka polityka.
Sprawa trafiła do Sądu Najwyższego, który orzekł, że rząd w Londynie pośpieszył się z odmową zorganizowania dochodzenia publicznego, a taką decyzję powinien był podjąć dopiero po zakończeniu trwającego wówczas śledztwa niższej rangi.
Oficjalnie data ogłoszenia zgody na dochodzenie to przypadek. Ale trudno znaleźć komentarze, które nie łączą dzisiejszej decyzji z ostatnimi napięciami między Moskwą a Londynem. - Oczywiście nasze stosunki z Rosją są złe. Po tej decyzji takie pozostaną - mówił w BBC Richard Ottaway z parlamentarnej komisji ds. zagranicznych.
Aleksander Litwinienko, były agent KGB i jej następcy FSB, zmarł w Londynie osiem lat temu otruty radioaktywnym polonem. Wcześniej dał się poznać jako krytyk reżimu Putina. Wydał też książkę, w której udowadniał, że w 1999 r. Kreml zorganizował zamachy na bloki mieszkalne w Moskwie i Wołgodońsku, by potem zrzucić winę na Czeczeńców. Miał to być pretekst do pacyfikacji zbuntowanej republiki.