Im mocniej Rosja odczuwa skutki zachodnich sankcji gospodarczych, tym bardziej Węgry wycofują się z promoskiewskiej polityki. Premier Wiktor Orbán, do niedawna główny sojusznik prezydenta Władimira Putina wśród unijnych szefów rządów, deklaruje teraz, że chce zachowywać równy dystans między Rosją a Niemcami, a szef dyplomacji sugeruje, że Budapeszt nie będzie się sprzeciwiać przedłużaniu sankcji nałożonych na Rosję.
Po wybuchu konfliktu na Ukrainie Węgry – będące w nieustannym sporze z Brukselą – wręcz demonstracyjnie prowadziły własną politykę wobec Rosji. Na początku roku podpisały kontrakt na rozbudowę przez Rosjan elektrowni atomowej w miejscowości Paks, a na dodatek wzięły z Moskwy pożyczkę w wysokości 10 miliardów euro, co węgierski premier skwitował słowami, że interesy gospodarcze nie mają nic wspólnego z polityką. Później, gdy Rosja zaczęła podsycać rebelię w Zagłębiu Donieckim, Orbán domagał się autonomii dla mieszkającej na ukraińskim Zakarpaciu mniejszości węgierskiej, a następnie sprzeciwiał się nałożeniu sankcji gospodarczych, przekonując, że Unia w ten sposób strzela sobie w stopę.
Po kilku miesiącach ich obowiązywania okazało się jednak, że to Rosja bardziej niż Unia odczuwa skutki sankcji, czego dowodem jest gwałtowny spadek wartości rubla i realna perspektywa recesji w przyszłym roku. W tej sytuacji Orbán postanowił ocieplić stosunki z resztą Unii, w tym zwłaszcza z Niemcami. – Stało się jasne, że Węgry postępują słusznie, podążając za Niemcami w kwestii kryzysu ukraińsko-rosyjskiego i sankcji przeciw Rosji – oświadczył podczas pierwszej z dwóch złożonych w ciągu ostatniego miesiąca wizyt w Berlinie. Niemcy, które początkowo bynajmniej nie były jastrzębiem w sprawie polityki wobec Rosji, straciły złudzenia co do możliwości porozumienia się z Putinem. Kanclerz Angela Merkel odrzuca pomysły złagodzenia sankcji.
Orbán daje więcej podobnych sygnałów. – W naszym interesie jest to, żeby Ukraina utrzymała suwerenność i stała się silnym państwem. Zrobimy, co tylko możemy, aby jej w tym pomóc – zadeklarował Orbán na swoim profilu na Facebooku, zaś odwiedzając w poprzedni weekend oddziały NATO na Litwie, powiedział, że jego kraj nie chce ponownie sąsiadować z Rosją, i obiecał równolegle podniesienie wydatków na obronę do zalecanego przez Sojusz poziomu 2 proc. PKB.
Reklama
Ta koniunkturalna zmiana polityki Budapesztu jest całkiem zrozumiała. Niemcy, poza tym, że są najbardziej wpływowym państwem UE, są też największym partnerem handlowym Węgier i największym źródłem inwestycji zagranicznych. W zeszłym roku odpowiadały one za jedną czwartą bezpośrednich inwestycji na Węgrzech, podczas gdy Rosja – za mniej niż 10 proc. Niemieckie firmy, w tym motoryzacyjne, zatrudniają nad Balatonem ponad 300 tys. pracowników, przyczyniając się do tego, że w drugim kwartale tego roku wzrost gospodarczy kraju wyniósł 3,9 proc. PKB, czyli był najwyższy od ośmiu lat. Rosja wprawdzie dostarcza Węgrom 80 proc. zapotrzebowania na energię, ale w sytuacji, gdy ma problemy z własną gospodarką, nie będzie myśleć o węgierskiej.
Drugim po gospodarce powodem gestów w kierunku Berlina jest polityka. Orbán najwyraźniej zaczął dostrzegać, że odwracanie się od reszty Unii przynosi krajowi więcej strat niż korzyści. Przykładem jest niedoszła wizyta Merkel w Budapeszcie z okazji 25. rocznicy otwarcia przez Węgry granic, co przyspieszyło zjednoczenie Niemiec. Liderom znad Balatonu musiał dać do myślenia fakt, że mimo trwających od kilku miesięcy zabiegów niemiecka kanclerz nie przyjechała, szczególnie że pięć lat temu z tej samej okazji była na Węgrzech.
Pośrednio dał to do zrozumienia węgierski minister spraw zagranicznych Péter Szijjártó, który w połowie listopada podczas spotkania w Berlinie z Frankiem-Walterem Steinmeierem zasugerował, że mimo dotychczasowej retoryki Orbána Węgry nie będą blokować przedłużenia upływającej w marcu pierwszej tury unijnych sankcji przeciw Rosji. Aby Orbán nie zmienił zdania ponownie, w lutym przyszłego roku Merkel planuje jednak odwiedzić Budapeszt.