Ameryka nas potrzebuje, a my potrzebujemy Ameryki. To nasza ojczyzna. Tutaj się wychowaliśmy i uczyliśmy, tutaj pracujemy i płacimy podatki. Wielu z nas mówi tylko po angielsku. Dlaczego chcą się nas pozbyć? – pyta mnie Francisco Lopez. Ma 32 lata, z czego 27 przeżył w Stanach Zjednoczonych.
Dekady odkładania reformy prawa imigracyjnego odbijają się Ameryce coraz to nową czkawką. Teraz zaczął się kolejny bój o tzw. dreamersów – pokolenie imigrantów wychowanych oraz wykształconych w USA, lecz nieposiadających dokumentów legalizujących pobyt, bo przemyconych tu jako dzieci.
We wrześniu prezydent Donald Trump anulował program DACA (Deferred Action for Childhood Arrivals), który chronił ich przed deportacją.
Przywiozła mnie matka
Na decyzję Białego Domu najżywiej zareagowała Kalifornia – i nie bez przyczyny. Z 800 tys. dreamersów, którzy zarejestrowali się w DACA, aż ćwierć miliona mieszka właśnie tutaj. W Napie, stolicy zagłębia win, aktywiści zorganizowali się już dzień po tym, jak Trump powiadomił o swoim najnowszym działaniu. Mimo braku czasu na nagłośnienie akcji w parku Weteranów do centrum miasta przyszło prawie 200 osób. Ławki i trawniki wypełnili ludzie w każdym wieku i o każdym kolorze skóry. Wśród nich był Francisco Lopez.
– Przywiozła mnie matka, mieliśmy wizy turystyczne. Dołączyliśmy do ojca, który z rodzinnego Torreon w północnym Meksyku wyjechał przed nami i pracował w San Jose – opowiada. Matka Francisco także długo nie pozostawała bezrobotna. Trzy dekady temu w Kalifornii każdy mógł wyrobić kartę identyfikacyjną wymaganą do podjęcia pracy, a statusu imigracyjnego nie sprawdzano. Gdy urodzili się młodsi bracia Francisco, a gospodarka Meksyku zaczęła się załamywać, rodzice podjęli decyzję, że nie wracają do ojczyzny. Matka i ojciec zalegalizowali swój pobyt 21 lat później, na mocy prawa stanowiącego, że dorosły obywatel Stanów Zjednoczonych – w ich przypadku urodzony w USA młodszy syn – może wystąpić o zieloną kartą dla rodziców. Najstarszy Francisco pozostał jednak bez papierów.