Do niedawna najbardziej prawdopodobnym kandydatem Demokratów w wyborach w 2020 r., przynajmniej na podstawie sondaży popularności, wydawał się były wiceprezydent Joe Biden, powszechnie lubiany polityk i zwolennik umiarkowanych reform, nienaruszających kanonów amerykańskiego modelu społeczno-ekonomicznego. Biały Dom obawia się, że jego centrowa platforma i renoma rzecznika klas pracujących może się okazać atrakcyjna dla wyborców z industrialnego Środkowego Zachodu, którzy w 2016 r. przeważyli szalę na korzyść Trumpa.

Reklama

Pierwsza debata telewizyjna partyjnych pretendentów do Białego Domu pod koniec czerwca poważnie nadwątliła jednak pozycję Bidena i wyłoniła nowych potencjalnych faworytów. W debacie demokratyczna senator z Kalifornii, Kamala Harris, wypomniała Bidenowi, że z dumą wspomina swoją współpracę w Senacie - w którym zasiadał ponad 30 lat – z prawicowymi Republikanami - obrońcami segregacji rasowej. Skrytykowała go też za sprzeciw wobec "busingu" - programu dowożenia czarnoskórych dzieci do szkół w "białych" dzielnicach, który miał wyrównać ich szanse edukacyjne i sprzyjać rasowej integracji.

Biden tłumaczył, że oponował tylko przeciw zmuszaniu władz stanowych i lokalnych do "busingu" przez rząd federalny - co jest tradycyjnym argumentem konserwatystów, którzy przywołują prawa stanów do obrony tradycyjnych wartości i norm prawnych - i przypominał swoje generalnie postępowe stanowisko w kwestii równouprawnienia Afroamerykanów. Atak Harris okazał się jednak skuteczny - po debacie poparcie czarnych Demokratów dla byłego wiceprezydenta spadło w sondażach o połowę. Tymczasem rola Afroamerykanów w wyborach jest kluczowa, gdyż w niektórych stanach, zwłaszcza na południu, stanowią ponad połowę demokratycznego elektoratu.

Do spadku notowań Bidena przyczynił się też jego nie najlepszy występ w telewizyjnej konfrontacji. Na tle przemawiających z pasją rywali wypadł dość blado, według felietonistki „New York Timesa” Michelle Goldberg, "jak aktor, który czasem zapomina roli". Komentatorzy przypomnieli inne jego słabości: nieudane kampanie o prezydenturę w latach 1988 i 2008, oskarżenie o plagiat w tej pierwszej kampanii, skłonność do gadulstwa i gaf oraz mieszane oceny jego działań jako senatora, kiedy zdaniem lewicy niedostatecznie bronił praw kobiet, a jako przewodniczący komisji spraw zagranicznych proponował niekiedy błędne rozwiązania, jak w sprawie konfliktu z Irakiem.

Sondażowe słupki Bidena, mimo iż jest najbardziej znany ze wszystkich kandydatów, są bliskie zrównania się z notowaniami dwóch rywalek: wspomnianej Harris i senator z Massachusetts, Elizabeth Warren, które wyróżniły się w debacie. Podobnie silnym, choć nieco mniejszym poparciem cieszy się senator z Vermont, Bernie Sanders, określający się jako socjalista, który w 2016 r. nieznacznie przegrał walkę o partyjną nominację z Hillary Clinton. Za tą czołówką plasuje się burmistrz South Bend w stanie Indiana, Pete Buttigieg, umiarkowany polityk, który zebrał już najwięcej ze wszystkich kandydatów funduszy na kampanię - w samym tylko II kwartale br. 25 milionów dolarów – ale którego pozycję podważyło zabójstwo czarnoskórego mężczyzny przez białego policjanta w tym mieście.

Warren wyrasta na lidera "progresywnego", czyli lewicowego skrzydła Partii Demokratycznej (jej politycy wolą używać terminu progressive), które urosło w siłę po klęsce w wyborach w 2016 r. Hillary Clinton, przedstawicielki centrowego establishmentu. Lewica oskarża je o zaprzedanie się Wall Street, brak prawdziwej troski o los Amerykanów poszkodowanych przez uboczne skutki globalizacji, jak wzrost nierówności, stagnacja pionowej mobilności społecznej i utrata bezpieczeństwa zawodowego (prekariat).

Demokraci starają się naprawiać te słabości, kładąc większy nacisk na problemy ekonomiczne, ale w partii coraz bardziej wpływowe są także grupy elektoratu, dla których najważniejsza zdaje się być polityka tożsamości i kwestie praw mniejszości, jak Latynosi, Afroamerykanie, feministki, imigranci i lobby LGBT. W kampanii wyborczej forsują oni takie tematy i postulaty, jak reparacje za niewolnictwo, los nielegalnych imigrantów, prawa transseksualistów i molestowanie seksualne - drugorzędne dla wielu Amerykanów.

Reklama

W debacie Demokratów potwierdził się podział na "ekonomiczną" i "tożsamościową" frakcję w stronnictwie, lecz także dążenie centrowych polityków do zdobycia sobie tej drugiej grupy elektoratu. Jest ona szczególnie wpływowa, obok progresywistów, w procesie nominacji kandydata partii do Białego Domu, który oficjalnie rozpocznie się w lutym przyszłego roku od prawyborów w stanie Iowa.

Podczas debaty można było obserwować licytację na gorliwość w zjednywaniu sobie tożsamościowych grup interesu. Większość uczestników debaty poparła dekryminalizację nielegalnego przekraczania granicy USA, czyli traktowanie go nie jak przestępstwo, tylko wykroczenie ścigane według prawa cywilnego. Wszyscy uczestnicy drugiej części debaty – podzielonej na dwa etapy z racji wielkiej liczby kandydatów (20) - podnieśli ręce na znak aprobaty dla bezpłatnej ochrony zdrowia dla nielegalnych imigrantów. Tymczasem oba postulaty - co przyznają nawet komentatorzy w "New York Timesie" - nie mają poparcia większości Amerykanów. Czołowi politycy demokratyczni potępiają politykę imigracyjną Trumpa jako bezduszną, przypominając o dramatach Latynosów ubiegających się o azyl polityczny w USA – do którego przeważająca większość nie ma tytułu - i oddzielaniu dzieci od rodziców, ale nie proponują sensownej alternatywy. Sytuacja ta pozwala Trumpowi i jego zwolennikom sugerować, że Demokraci "chcą otwartych granic”, i straszyć wyborców „inwazją” z południa.

Kandydaci do nominacji podobnie kokietują ekonomiczną lewicę, której idee zyskują na popularności, zwłaszcza w młodszym pokoleniu. Czołowi pretendenci do Białego Domu poparli darmowe studia, co najmniej na publicznych uniwersytetach, a niektórzy umorzenie długów absolwentów wyższych uczelni. Poparli również "Medicare dla wszystkich" - rozciągnięcie federalnego ubezpieczenia zdrowotnego dla emerytów na całe społeczeństwo - czyli powszechne ubezpieczenia finansowane z podatków, jak w Skandynawii. Warren, Sanders i burmistrz Nowego Jorku Bill de Blasio opowiedzieli się nawet za likwidacją ubezpieczeń prywatnych.

Tymczasem pomysły takie nie mają za sobą poparcia większości Amerykanów i – przynajmniej na razie - żadnych szans wprowadzenia w życie. Wymagałyby bowiem zmian ustawowych, niemożliwych do realizacji w warunkach równowagi sił w Kongresie między Demokratami a Republikanami, którzy od lat skutecznie blokują wszelkie radykalne reformy zmierzające do znaczniejszej redystrybucji dochodów, zwiększenia w tym celu roli rządu i podniesienia podatków. W Kongresie – wskutek oporu systemu faworyzującego status quo - nie można nawet przeforsować zmian popieranych, według sondaży, przez większość społeczeństwa, jak podwyżka podatków od bogaczy.

Wygląda więc na to, że Demokraci - co wypominają im życzliwi im komentatorzy - w dążeniu do zachowania ideologicznej "czystości" i zjednania sobie grup elektoratu wpływowych w prawyborach oddalają się od politycznego realizmu i tracą wyczucie społecznych nastrojów. W rezultacie ułatwia to Trumpowi odpieranie ich ataków. Na swoich wiecach i w tweetach prezydent piętnuje Demokratów en bloc jako "socjalistów" - chociaż tacy kandydaci jak Biden, Buttigieg czy Amy Klobuchar są od tego jak najdalsi – porównując ich do Nicolasa Maduro i strasząc, że zrobią z USA Wenezuelę. Proimigrancka retoryka Demokratów pozwala mu także mobilizować jego wyborców przez rozbudzanie lęków ksenofobicznych i podszytych rasizmem.

Amerykańscy eksperci uważają, że wśród obecnych demokratycznych kandydatów do nominacji prezydenckiej nie ma dziś polityków z charyzmą, którzy byliby zdolni do porwania za sobą klasy średniej i zdobycia zaufania biznesu, jak kiedyś Bill Clinton czy Barack Obama. Chociaż na 16 miesięcy przed wyborami sondaże wskazują, że Trump przegrałby z Bidenem, Warren, Harris i Sandersem, prognozy, jak na razie, są dla niego optymistyczne.