W wielu miejscach nic nie zapowiadało ani skali, ani gwałtowności protestów. W Chile kroplą, która przelała czarę goryczy, była 4-procentowa podwyżka cen biletów na stołeczne metro. W przeliczeniu na złotówki – o jakieś 15 groszy. Niby niewiele, ale podziemna kolejka w Santiago już jest okryta złą sławą najdroższej w Ameryce Łacińskiej; w ciągu dekady ceny biletów wzrosły tam prawie dwukrotnie. Operator metra w stolicy kraju nie przewidział, że dla najsłabiej uposażonych rodzin te 30 pesos ekstra za każdy przejazd przełoży się na konkretny wydatek. Jak wyliczył Juanizio Correa z Fundacji Vivienda, w takich gospodarstwach domowych koszty dojazdów mogą sięgać nawet jednej czwartej domowego budżetu.
Nie pomógł też fakt, że minister gospodarki Juan Andrés Fontaine poradził niezadowolonym, aby wstawali wcześniej i wcześniej jechali do pracy lub do szkoły, to będą płacić mniej. Zgodnie z cennikiem koszt biletu różni się w zależności od tego, o jakiej porze odbywa się przejazd; październikowa podwyżka dotyczyła tych na "Horario Punta" – godziny szczytu. Protest, który zaczął się od przeskakiwania przez bramki i hashtagu "EvasionMasiva", szybko przerodził się w podpalanie stacji metra i walki uliczne. Zginęło prawie 30 osób, a ponad 11 tys. zostało rannych.
– Jeśli nie chcą cię słuchać, to co jeszcze możesz zrobić? Tylko nasrać wokoło. Ludzie wyładowali się na stacjach metra, bo to był jedyny sposób, aby zwrócono na nich uwagę. Jeśli używasz samych słów, to mają cię gdzieś – mówiła pod koniec października serwisowi CityLab Amelia Rivera, 70-latka, która przyjechała do Santiago protestować razem z resztą swojej rodziny. W tym pracującą nad doktoratem córką, której Rivera nie wróży wielkiej kariery w rodzinnym kraju przez wzgląd na ciemny kolor skóry.
Reklama

30 lat, nie 30 pesos

Słyszani chcą być też protestujący w Kolumbii. Buntownicy z kraju na północ od Chile wybrali jednak inną taktykę – sięgnęli po sprzęty kuchenne: garnki, patelnie, sztućce, nalewaki do zupy – i za ich pomocą robią hałas. – To nasza broń. Broń, której używamy na ulicach. Nie będziemy rzucać kamieniami, ale będziemy robić cacerolazo. Tak, żeby nas usłyszeli – mówił pod koniec listopada dziennikarzom amerykańskiego Public Radio International David Cortez, student z Bogoty.
"Cacerolazo" po hiszpańsku oznacza "garnek", ale również formę protestu z użyciem kuchennych akcesoriów. Kolumbia nie protestuje w imię jednego postulatu, lecz raczej wysuwa amalgamat różnych wniosków, których wspólnym mianownikiem byłoby coś, co określamy mianem "normalnego państwa". Kolumbijczyków wyprowadziły najpierw na ulicę związki zawodowe, strasząc "paquetazo", czyli "pakietem" – reformą podatkową, którą prezydent Iván Duque chciał przepchnąć przez parlament, aby zwiększyć dochody podatkowe.

Zaczęło się od obaw, że nastąpi pogłębienie ubóstwa. Po kraju rozeszła się bowiem plotka, że rząd chce w przyszłym roku zmniejszyć poziom minimalnego wynagrodzenia. Do socjalnych postulatów demonstrantów szybko dołączyły jednak inne – choćby takie, jak wprowadzenie przepisów antykorupcyjnych, respektowanie porozumienia pokojowego z 2016 r., które zakończyło trwającą pół wieku wojnę domową (Duque rozpoczął niedawno działania przeciw lewicowej partyzantce FARC, skutkiem czego jej liderzy ogłosili, że po trzyletniej przerwie wracają na wojenną ścieżkę z rządem) czy zakaz polowań na rekiny.

Podobnie zresztą stało się w Chile. Wraz z eskalacją protestów żądania ich uczestników oderwały się od kwestii cen biletów za przejazdy. W centrum znalazły się za to koszty życia w ogóle oraz to, czy kraj stwarza szanse na to, aby je pokryć. To dlatego transparenty w Santiago często głoszą, że "nie chodzi o 30 pesos, ale o 30 lat" – nie o jednorazową podwyżkę, lecz o przyszłość. I chociaż prezydent Sebastián Piñera powoli ulega protestującym, np. w kwestii zmniejszenia kosztów kredytów studenckich, to przecież całego systemu nie zmieni. A tego domagają się ludzie na ulicy.

Reklama