MARIUSZ JANIK: Czy we Francji powtórzą się dramatyczne wydarzenia z jesieni 2005 roku?

ALAIN TOURAINE: - Incydent, który stał się zaczątkiem obecnych zamieszek, to wydarzenie dokładnie tego samego typu, co tragedia, która wydarzyła się dwa lata temu. Dwóch młodych ludzi ginie przypadkowo w kontakcie - bo nie chodzi tu o konfrontację - z policją. Obaj jednak pochodzą ze środowiska, które jest w ciągłym konflikcie ze stróżami porządku i państwem jako takim. Ich śmierć wywołuje gniew młodych mieszkańców "wykluczonych" dzielnic. Zaczyna się palenie posterunków, demolowanie sklepów, zamieszki.

Reklama

Czy znowu ogarną one całą Francję?

- Oczywiście nie sposób teraz przewidzieć, czy sytuacja rozwinie się dokładnie w taki sam sposób. Odizolowany incydent może w ciągu kilku godzin czy dni przekształcić się w tumult, który ogarnie nie tylko "złe" dzielnice, ale również miejsca, w których sytuacja na razie nie jest alarmująca.

Jak to się dzieje, że jednostkowy incydent wywołuje wiele pożarów?

- Sprawa dotyczy ludzi, którzy nie mają na co dzień wiele do roboty. Poziom ich socjalizacji, ich uczestniczenia w życiu Francji jest bardzo, bardzo niski. Częścią zjawiska jest również ich nieobecność w życiu innych obywateli. Choć nie ma grupy tak przepełnionej gniewem - ich problemy nie pojawiają się w mediach lub świadomości ludzi mieszkających choćby w sąsiednich dzielnicach. Zamiast tego na co dzień mamy relacje ze strajków choćby pracowników kolei czy innych związków zawodowych. Takich ludzi czasem nazywa się lumpenproletariatem. We Francji na tę społeczność składają się przede wszystkim imigranci, a właściwie ludzie o imigranckich korzeniach. Pozbawieni dostępu do rynku pracy, coraz bardziej sfrustrowani, a co za tym idzie - gotowi wyjść na ulice w każdej chwili i pod każdym pretekstem.

Czy przez ostatnie dwa lata, jakie upłynęły od poprzednich zamieszek, nic się nie zmieniło na przedmieściach?

Reklama

- Tam od lat nic się nie zmienia. Po jesieni 2005 roku nie zrobiono praktycznie nic, by polepszyć sytuację mieszkańców przemieść. W rezultacie dziś musimy się liczyć z realnym niebezpieczeństwem rewolty tej społeczności. Na dodatek rewolty tej nie da się przewidzieć: może ona wybuchnąć wszędzie, w każdej chwili i od pozornie przypadkowej pozbawionej znaczenia iskry. Mieszkańcy przedmieść to grupa licząca kilka milionów osób, które wymykają się wszelkim kategoriom.

Jak temu zapobiec?

- Jak łatwo dostrzec, do incydentów o tragicznych skutkach dochodzi przy kontakcie młodych z policją. Nie chcę twierdzić, że należy obwiniać policję, jednak jej postępowanie w tak newralgicznych miejscach powinno zostać poddane ścisłej kontroli. Policjanci, którzy brali udział w niedzielnym incydencie, zostali już oskarżeni o nieumyślne zabójstwo. Oznacza to, że problem istnieje i trzeba się z nim zmierzyć.

Jakie ma pana rady dla władz?

- Głębszych źródeł rewolty na przedmieściach należy szukać w sferze społecznej. To mieszanka wysokiego bezrobocia i dyskryminacji. Jeśli w skali całego kraju bezrobocie wśród młodzieży wynosi ok. 25 procent, to na przedmieściach jest ono znacznie wyższe. I nie ma dla niego alternatywy. Gdy wysyła się CV do jakiegoś pracodawcy, można je podpisać "Paul Dupont". Wtedy otrzymamy zaproszenie na rozmowę kwalifikacyjną. Można jednak podpisać "Mohammed Al-Afta". Wtedy nie przyjdzie żaden list lub co najwyżej uprzejmie sformułowana notatka, że znaleziono już odpowiedniego kandydata na to miejsce. Taki rodzaj dyskryminacji jest powszechny, a na dodatek bardzo łatwo dostrzegalny. To trzeba zmienić, ale z pewnością nie da się tego załatwić w kilka dni.