Choć rząd USA wydał już ponad 2,5 bln dol. na wojnę z terroryzmem, której celem jest m.in. zwalczanie islamskich radykałów, to ani jeden cent z tej puli nie poszedł do tej pory na ograniczenie wpływów Studenckiego Związku Muzułmanów (MSA). Powstały w 1963 r. MSA oficjalnie głosi m.in. walkę ze stereotypami, pomaga bezdomnym i jest przeciwko przemocy. Jednak teraz okazuje się, że związek ma także inne oblicze.

Reklama

Podczas niedawnego procesu przeciwko organizacji charytatywnej Holy Land Foundation for Relief and Development, która została oskarżona o finansowe wpieranie Hamasu, wyszło na jaw, że członkowie MSA także zbierają i wysyłają pieniądze palestyńskim radykałom, których organizacja znajduje się na czarnej liście Waszyngtonu. Co więcej, sam związek korzysta z niejasnych źródeł finansowania. "Większość funduszy płynących do jego kasy pochodzi od niezidentyfikowanych sponsorów z rejonu Zatoki Perskiej. Pokaźne sumy wpłacają kształcący się w USA zagraniczni studenci z krajów islamskich. Uniwersytety przymykają na to oko, bo ci ludzie to kury znoszące złote jajka, za swoje studia płacą w gotówce" - mówi DZIENNIKOWI Steven Emerson, autor książki "Dżihad w Ameryce".

Ale najgroźniejsza broń to ideologia. Wielu członków MSA po ukończeniu nauki nadal utrzymuje kontakty z uczelniami, wielu też powraca, by szukać nowych kadr. Tak jak imam Zaid Shakir, były kapelan uniwersyteckiego meczetu w Yale, który podróżuje po kampusach, by przypominać swoim młodszym kolegom, że ich zadaniem jest "konwersja Stanów Zjednoczonych na islam, bo prawdziwy muzułmanin nigdy nie zaakceptuje amerykańskiego prawa". Inny muzułmański ideolog występujący jako Faheed w nowojorskim college’u Queensborough wzywał do "obalenia rządu USA, największego hipokryty na świecie". Z kolei Abdel Malik-Ali przypominał na Uniwersytecie Kalifornijskim w Irvine, że "dni Żydów są policzone, bo to muzułmanie są solą ziemi".

Agenci antyterrorystyczni, którzy od czasu ataków z 11 września jeszcze dokładniej monitorują uniwersyteckie życie, nie mają wątpliwości, że MSA to tykająca bomba zegarowa, ale trudno będzie ją rozbroić. "Związek bardzo uważa, by nie robić nic, co mogłoby zostać zakwalifikowane jako przestępstwo z nienawiści, jak deptanie amerykańskiej flagi, które dałoby nam pretekst do działania" - mówi DZIENNIKOWI Jonathan Schanzer, który pracował dla rządu jako analityk ds. terroryzmu.

Wielu komentatorów uważa, że winę za milczące przyzwolenie na głoszenie na kampusach haseł jawnie wrogich rządowi USA ponosi... polityczna poprawność. "Mamy tu typowy paragraf 22, jak u Josepha Hellera. Konstytucyjne prawo do wolności słowa i przekonań zabrania nam walczyć z wrogą nam ideologią, choć tak podpowiadałby instynkt samozachowawczy" - tłumaczy Cinnamon Stillwell z organizacji Campus Watch.

Dlatego rząd, politycy i władze uczelni nabierają wody w usta, politycznie poprawne media zaś alarmują, gdy w więzieniach zabraknie Koranu, ale milczą na temat antyamerykańskich wieców na uniwersyteckich dziedzińcach. W Kongresie działalnością MSA zainteresowała się do tej pory tylko jedna kongresmen - Sue Myrick z Karoliny Północnej. Ale koledzy i koleżanki żartobliwie nazywają ją "głosem z dzikiego stepu" i nie wróżą jej długiej kariery. - MSA określa się jako "największe ugrupowanie walczące o prawa cywilne dla muzułmanów". Brzmi pięknie i demokratycznie. Jedyne więc, co można zyskać, występując przeciwko ich MSA, to etykieta islamofoba. We współczesnej Ameryce to gorsze niż być komunistą - mówi John Matthies, dyrektor instytutu Islamist Watch.