"Jestem zaskoczony, jak bardzo francuskie pomysły są bliskie naszym ambicjom we Wspólnocie w dziedzinach, takich jak energetyka, walka z globalnym ociepleniem, imigracja czy umacnianie zdolności obronnych Europy" - miał wczoraj powiedzieć Miliband podczas spotkania zorganizowanego przez laburzystowski ośrodek analityczny "Progress". Obszerne fragmenty przemówienia w dniu odczytu opublikował dziennik "Guardian".

Reklama

Miliband - podobnie jak Francuzi - uważa, że Europa musi być w stanie reagować błyskawicznie w sytuacjach kryzysowych. "Wojny na Bałkanach w latach 90. pokazały, że albo Unia rozbuduje swój potencjał obronny, albo już zawsze będzie musiała bezradnie czekać, aż Stany Zjednoczone i NATO zdecydują się na podjęcie interwencji. (...) Kraje Europy muszą nauczyć się lepiej wykorzystywać swoją potęgę" - mówi minister. 46-letni szef brytyjskiej dyplomacji jest zdania, że chodzi tu zarówno o gotowość do przeprowadzania misji pokojowych, jak i o zbudowanie potężnego zaplecza cywilnego - specjalistów szkolących oddziały policyjne, sędziów, urzędników i pracowników misji humanitarnych.

"Słowa Milibanda można interpretować jako całkowitą zmianę w nastawieniu Wielkiej Brytanii do idei tzw. europejskiej armii" - mówi DZIENNIKOWI Daniel Korski, analityk European Council on Foreign Relations. "Jeszcze rok temu jego wystąpienie w Brugii odebrano jako brytyjskie <nie> wobec takich pomysłów" - dodaje. Zdaniem Korskiego, teraz Londyn najwyraźniej uznał, że ujednolicenie polityki obronnej to dla UE szansa, by wejść do globalnej pierwszej ligi. "Bez udziału w misjach pokojowych takich ta w Czadzie, nie da się tego zrobić" - uważa Korski, zastrzegając jednocześnie, że określenie "europejska armia" jest czysto umowne, choć już weszło do europejskiego żargonu. "To fakt, że Unia dysponuje ok. 2 mln żołnierzy z 27 krajów, ale tu chodzi o zarządzanie tymi zasobami, o wspólną strukturę, ujednolicenie decyzji i stworzenie sprawnych, ale niezbyt liczebnych sił szybkiego reagowania, a nie superarmię" - zastrzega.

Wydaje się, że Brytyjczycy zwlekali do tej pory z poparciem tego planu, czekając na sygnał z USA. Amerykanie przez ostatnią dekadę, kiedy na Starym Kontynencie dyskutowano różne warianty wspólnej polityki obronnej, ostro sprzeciwiali się tworzeniu europejskiej armii. Jednym z zarzutów było pomniejszenie roli NATO, bo do paktu należy aż 21 krajów będących jednocześnie członkami "27". Obawy te podzielali m.in. Brytyjczycy. Jednak po tym, jak prezydent Nicolas Sarkozy ogłosił, że francuska armia po ponad 40 latach powraca po skrzydła natowskiego dowództwa, a żołnierze V Republiki zasilą kontyngent w Afganistanie, obiekcje Waszyngtonu zgasły. Potwierdziła to niedawno amerykańska ambasador przy NATO Victoria Nuland.

Reklama

Z punktu wiedzenia Francji deklaracja Milibanda to ważne wsparcie dla prezydencji Paryża w UE - po nieoczekiwanym irlandzkim "nie" w sprawie traktatu lizbońskiego Pałac Elizejski ma aż nadto problemów do załatwienia podczas nadchodzącego półrocza. Sarkozy może odetchnąć z ulgą, że przynajmniej w sprawę euroarmii panuje coraz większa zgoda. Bo po słowach Milibanda można założyć, że Londyn będzie co najwyżej naciskał, by mające powstać w Brukseli dowództwo wspólnych sił reagowania nie było całkowicie oderwane od NATO. Tym bardziej że główna siedziba Paktu także znajduje się w belgijskiej stolicy.