Gdy po raz pierwszy przyjechałem do Mińska, jednym z moich rozmówców był Sasza. Był 2008 r. i system, który zbudował Alaksandr Łukaszenka, osiągnął właśnie wyżyny stabilności. Sasza miał czterdzieści parę lat i był autentycznie dumny z prezydenta. Białorusini rzadko określali go mianem "Baćka" (ojczulek) – to raczej wymysł rosyjskich tabloidów, które mają za sobą okres fascynacji Łukaszenką – ale akurat Sasza chętnie go używał.
– Zobacz, jaką ładną i czystą mamy stolicę. Nigdzie takiej nie ma. To Baćka wszystko załatwił. Pensje zaczęli wypłacać, emerytury. Mińsk odnowiony nie do poznania. A teraz staramy się jeszcze o mistrzostwa świata w hokeju. Całe to piękno pokażemy światu – przekonywał. A opozycja? – Jaka tam opozycja. Chcieli nam tu kolorową rewolucję zrobić dwa lata temu, ale im nie wyszło. Sami narkomani za amerykańskie pieniądze, w telewizji widziałem – dodawał, wspominając powyborcze protesty w obronie prozachodniego kandydata na prezydenta Alaksandra Milinkiewicza.
Mała stabilizacja
Rok później faktycznie przyznano Mińskowi prawo do organizacji mistrzostw świata w narodowym sporcie Białorusinów. Zorganizowano je – z powodzeniem – w 2014 r. Przez sześć lat od chwili, gdy spotkałem Saszę, stolica się zwesternizowała, powstały nowe kawiarnie i bary, które w końcu przestały przypominać sowieckie "zabiegałowki" z tanią wódką i dranikami, plackami ziemniaczanymi. Mińczanie zaczęli regularnie jeździć na weekendowe zakupy do Akropolisu, wileńskiego centrum handlowego, jakich w Mińsku wciąż brakowało.
Poznając świat, zaczynali dostrzegać anachronizm reżimu i rozdźwięk między propagandą a rzeczywistością. Ten ograniczony dobrobyt, który pozwalał na wypady do Wilna, był zasługą sukcesu ekonomicznego, który Łukaszenka osiągnął w poprzednich latach. Tanim gazem z Rosji zasilał przemysł oraz ogrzewał domy. Przerabiając równie tanią rosyjską ropę na benzynę, sprzedawał ją na Zachód z wielokrotnym przebiciem. W tym samym kierunku szły sole potasowe i nawozy z państwowego giganta Biełaruśkalij. A rynki krajów rozwijających się podbijały tanie białoruskie traktory z MTZ, autobusy MAZ i ogromne ciężarówki BiełAZ dla przemysłu ciężkiego i wydobywczego.
Łukaszenkowska mała stabilizacja sprawiła, że gdy w 2006 r. Milinkiewicz walczył o prezydenturę pod hasłami odrodzenia narodowego, przywrócenia demokracji i dążenia do integracji z Zachodem, to niewiele mógł zarzucić władzy w sensie ekonomicznym. Białoruś za Łukaszenki faktycznie zaczęła wypłacać ludziom pensje i emerytury na czas, mogła sobie pozwolić na hojną jak na poziom PKB ofertę dla młodych małżeństw z tanimi kredytami. Propaganda włączyła w ten pakiet wrodzoną gospodarność Białorusinów i dbanie o porządek (stąd zdjęcia z ostatnich protestów, na których manifestanci zdejmują buty, zanim wejdą na uliczną ławeczkę).
Kraj rozwijał się błyskawicznie, osiągając w niektórych latach nawet kilkunastoprocentowy wzrost gospodarczy. Łukaszenka kupił sobie dużo czasu na skonsolidowanie systemu autorytarnego. Właśnie wybory prezydenckie w 2006 r. były pierwszymi, których rezultat w pełni narysowano, czyli podano rezultat niemający nic wspólnego z realną liczbą kart do głosowania wyjętych z urn. Jeszcze pięć lat wcześniej potrzebne były zwykłe fałszerstwa, czyli banalne dorzucanie głosów za Łukaszenkę. Choć ani w 2001 r., ani w 2006 r. urzędujący prezydent nie miałby pewnie problemu z wygraną w uczciwszej walce.