Przez przeciwników nazywana monstrum gorszym niż sowiecki Czarnobyl, przez zwolenników uznana za szczytowe osiągnięcie techniki - Tama Trzech Przełomów będzie symbolem chińskiej potęgi. Dowodem, że Chiny Ludowe potrafią ujarzmić to, co inni uznają za niemożliwe do ujarzmienia.
Gdyby w sztandarowym projekcie Chin Ludowych pękły mury, świat mógłby zobaczyć jedną z największych katastrof w historii. Ogromna fala, która niosłaby ze sobą masy betonu i metalu, dotarłaby do odległego o 30 kilometrów czteromilionowego miasta Yichang w ciągu zaledwie kilkunastu minut. Po metropolii nie byłoby śladu w ciągu godziny.
Liczba ofiar sięgnęłaby setek tysięcy. Inżynierowie pracujący przy - jak określa to oficjalna propaganda - Projekcie Trzech Przełomów przekonują jednak, że o czarnym scenariuszu nie może być mowy. Konstrukcja - przynajmniej według projektu - ma być na tyle trwała, by przetrwać trzęsienie ziemi porównywalne do tego, które wiosną nawiedziło prowincję Syczuan.
Odpowiedź sceptyków jest jednoznaczna: gwarancje partyjnych inżynierów nie są nic warte. Jako dowód podają dwie katastrofy na tamach w prowincji Henan w 1975 r. Partia o tragedii nie chciała mówić. Informacje o liczbie ofiar na trzy dekady utajniono. Dopiero niedawno wyszło na jaw, że pod tamami w Banqiao i Shimantan zginęło w sumie 230 tysięcy ludzi. Tym razem ma być jednak inaczej. Ta tama ma przetrwać wszystko. Tak jak Wielki Mur.
Duma partii
"Nie obawiasz się powtórki z połowy lat 70., kiedy runęły tamy w Banqiao i Shimantan?" - pytam 35-letniego Wonga z Yichang.
"Obawiam? Co to za pytanie. Tama jest naszą dumą. Nie widzę żadnego problemu. Jedź tam i sam zobacz. Czy taka konstrukcja może kiedykolwiek runąć?" - pyta retorycznie.
"W gazetach piszą, że to kiepska robota. Już dziś pojawiają się szczeliny. Czytałem o niedoróbkach. Za kilka lat będzie tylko gorzej. Jeśli czarne scenariusze są prawdziwe, żyjesz na beczce prochu" - próbuję ciągnąć temat.
"Nie ma obaw. Jakoś damy radę" - śmieje się Wong.
Takich jak on w Yichang jest więcej. Właściwie trudno znaleźć takich, którzy mają jakieś wątpliwości. Dla nich mówienie o kontrowersjach związanych z tamą to propaganda. Projekt jest raczej szansą na lepsze życie. Od czasu rozpoczęcia budowy Yichang nie jest już chińskim zadupiem. Jest strategicznym miastem, w którym każdy chce inwestować.
Metropolią, która dziś jest chroniona przez rakiety przeciwlotnicze, tak jak Pekin czy Szanghaj. Miejscem wybranym przez Boga, w którym każdy chce zamieszkać. I nieważne, że nawet część chińskich geologów przestrzega przed możliwym runięciem dumy partii.
Niewielu chce też pamiętać o cenie, którą przyszło zapłacić za ujarzmienie Jangcy. Nawet część z tych, których domy inżynierowie zalali w imię snu przewodniczącego Mao, mówią o tamie jako wielkim sukcesie. Nie mają pretensji do państwa za to, że w imię wielkiego projektu kazało im spakować manatki i wyprowadzić się do zbudowanych od podstaw sztucznych miast przypominających ukraiński Prypeć niedaleko elektrowni w Czarnobylu.
Takich wysiedleńców jest już dziś ponad milion. Docelowo liczba ma wzrosnąć do czterech. Dwa miasta, jedenaście powiatów, ponad 1700 wsi musiało zniknąć z mapy. Władze co prawda obiecywały rekompensaty w wysokości 10 tys. juanów (około 3,3 tys. złotych) i nowe mieszkania. Jednak tych, którzy dobrze wyszli na tym interesie, jest niewielu. Miliony dolarów zamiast do przesiedleńców trafiły do kieszeni skorumpowanych urzędników lokalnych. W państwowej telewizji można usłyszeć zapewnienia o rychłym ukaraniu złodziei. Do tej pory ruszyło jednak zaledwie kilka pokazowych procesów.
Część zdesperowanych przesiedleńców próbowała nawet wrócić do swoich dawnych wsi. Bez pozwolenia władz uciekali ze sztucznych miast całymi rodzinami. Część miesiącami mieszkała w prowizorycznych namiotach, odmawiając przeprowadzki do „lepszego świata”. Dziś po protestach zostało niewiele śladów. O wszystkich, którzy dla tamy musieli się wyprowadzić, wspomina tylko krótka notka w albumie poświęconym projektowi. "Cześć ludziom, którzy opuścili rodzinne strony" - napisał jego autor Li Jinlong. Kilka stron dalej propagandowe zdjęcie, na którym widać, jak wysiedleńcy pakują swoje rzeczy, zadowoleni rozbierają domy cegła po cegle, do dzbanów wiejskim zwyczajem pakują ziemię, na której mieszkali od urodzenia. Tylko tyle.
Największy śmietnik na świecie
To, z czego dumna jest partia, przypomina raczej stalinowski sen niż marzenie przewodniczącego Mao. Sandouping, gdzie zbudowano tamę, jest właściwie miastem zamkniętym. Samo wejście na teren elektrowni przypomina wstęp do pilnie strzeżonej bazy pocisków atomowych. Przed przekroczeniem szlabanu trzeba przejść kontrole podobne do tych na lotniskach. Każdy, nawet najmniejszy bagaż jest prześwietlany przez ochronę.
Wojsko przeszukuje, czy przypadkiem żaden ze zwiedzających nie ukrywa materiałów wybuchowych. Chińska bezpieka doskonale zdaje sobie sprawę, że tama jest idealnym celem ataku terrorystycznego. Za szlabanem podobnie. Nie ma mowy o oddaleniu się na krok od zatrudnionego w elektrowni opiekuna. Tylko w jego towarzystwie można podziwiać szczytowe osiągnięcie chińskiej inżynierii.
"To projekt bez precedensu na skalę światową" - przekonuje nas pani Min. "Nikomu nie udało się zbudować tak wydajnej i tak ekologicznej elektrowni" - dodaje.
Jej słowa nie znajdują potwierdzenia w rzeczywistości. Po zachodniej stronie, w spokojnym jeziorze, gromadzą się tony śmieci niesione przez Jangcy. Po wschodniej stronie zapory centralna część konstrukcji przypomina megatoaletę, z której wylewają się brudy. Na zaporze gromadzą się nieczystości z 40 miast i 400 fabryk. Ekolodzy mówią o tamie trzech przełomów jako o największym ścieku na świecie.
"Przez ponad dwadzieścia lat władze mówiły niewiele o ekologicznych skutkach budowy" - napisała na swojej stronie internetowej krytykująca projekt Dai Qing. "Zamiast tego próbowały tuszować problemy, produkowano fałszywe raporty i oszukiwano zwykłych Chińczyków" - dodawała.
Dla pomysłodawców to żadne argumenty. "Nie istnieją twarde dowody wskazujące na to, że doszło do dramatycznych zmian w środowisku" - przekonywał sekretarz generalny Chińskiego Stowarzyszenia Inżynierów Zhang Boting. "Są problemy, ale już dawno je przewidzieliśmy. Radzimy sobie z nimi" - dodawał.
Inni mają jeszcze lepsze argumenty. "Wysoka na 185 metrów i długa na dwa kilometry zapora wyprodukuje tyle samo energii co osiemnaście elektrowni atomowych. Ustawienie jej właśnie w tym miejscu radykalnie poprawiło nawigację na Jangcy. Mamy najnowocześniejszy na świecie system śluz pozwalający statkom bez problemu pokonywać różnicę wysokości" - opowiada nam oprowadzająca nas po tamie Min.
"Do czasu zbudowania zapory okoliczne miasta i wsie regularnie nawiedzały powodzie. W ciągu 100 lat pochłonęły one około miliona ofiar. Dziś to już przeszłość. Rzekę opanowano. Projekt Trzech Przełomów pozwolił kontrolować poziom wody i w ten sposób zapobiegać tragicznym powodziom" - powtarza wyuczony fragment.