Żadne inne widowiska nie budzą tak cierpkiego zażenowania, jak wystąpienia znanych osób tłumaczących się ze skandali seksualnych. Przemowa gubernatora stanu Nowy Jork Andrew Cuomo – bohatera ostatniej głośnej afery #MeToo – niewątpliwie trafi do panteonu kuriozalnych spektakli wywołujących odruch oburzenia podszytego nieznośnym dyskomfortem: feerii posępnych min, błądzących spojrzeń, robotycznych przeprosin i wykrzywionych półuśmiechów żon powstrzymujących łzy.
Cuomo, którego gwiazdorski status w Partii Demokratycznej oraz prezydenckie aspiracje zrujnowały oskarżenia o molestowanie seksualne, wyłamał się ze schematu udoskonalonego przez jego poprzedników. Nie tylko dlatego, że jako kawaler, aktualnie niezaangażowany w uczuciową relację, mógł oszczędzić sobie nieco wstydu. Gubernator, niezrażony zarzutami, konsekwentnie unikał przyznania, że jego postępowanie było naganne. Całą sprawę przedstawiał tak, jakby była nieporozumieniem, a niewykluczone, że i atakiem przeprowadzonym przez jego konkurentów politycznych. – Nigdy nie dotknąłem nikogo w niestosowny sposób ani nie składałem niestosownych propozycji – zapewniał Cuomo. Co prawda zaznaczył, że bierze "pełną odpowiedzialność za swoje działania", ale równocześnie podkreślał, że jego słowa i gesty zostały przez kobiety źle zinterpretowane. Obmacywanie, pocałunki i odzywki z podtekstem seksualnym były – w jego mniemaniu – jedynie żartami, niewinnymi figlami, które służyły rozluźnieniu atmosfery na szczytach władzy w Albany, stolicy stanu Nowy Jork.