Zmiany na najwyższych stanowiskach w armii rosyjskiej nieprzypadkowo zbiegły się z informacjami o wejściu najemników z Grupy Wagnera do miasta Sołedar. Teraz cała odpowiedzialność za inwazję na Ukrainę spoczywa na – niesłusznie uznawanym za nieudacznika – szefie sztabu generalnego Waleriju Gierasimowie. Trzeba zaznaczyć – on nie awansował, bo był i tak najważniejszym żołnierzem w wojsku rosyjskim, tylko zmienił się zakres jego obowiązków. Będzie dowodził połączoną grupą wojsk, czyli strukturą, w skład której wchodzą również oddziały białoruskie czy formacje niepodlegające ministerstwu obrony. W tym prywatnymi firmami wojskowymi. Od października 2022 r. działania na froncie koordynował gen. Siergiej Surowikin, oficer doświadczony w Syrii, który teraz będzie zastępcą Gierasimowa odpowiedzialnym za siły powietrzne.
Surowikin nie ma na koncie znaczących porażek. Wojnę prowadził konserwatywnie, ale dość mądrze. Bombardował ukraińskie miasta, pozbawiając cywili energii, ciepła i wody. Wycofał z Chersonia kontyngent wojsk powietrznodesantowych, który – gdyby podjął walkę o miasto – skazany był na wybicie. Na Donbasie powoli posuwał ofensywę do przodu. Jego grzech polegał na tym, że dogadał się z Jewgienijem Prigożynem, właścicielem Grupy Wagnera i biznesmenem z awansu społecznego, który wyrąbuje sobie wpływy na Kremlu, budując przekaz, że tylko jego firma jest w stanie wygrywać wojnę. Równolegle Prigożyn jest liderem rokoszy przeciwko Gierasimowowi, którego – razem z betonem wojskowo-spesłużbowym oraz Ramzanem Kadyrowem – próbuje przedstawiać jako nieudacznika.
Ale ludzie tacy jak Prigożyn nie mogą urosnąć za bardzo. Muszą pozostać w griazi (z rosyjskiego: w syfie, błocie), aby nie zaszkodzić tym, którzy są na salonach. Temu ma służyć docenienie Gierasimowa. Mimo jego wszystkich wad. Rzeczywiście jest tak, że to na niego spada teraz odpowiedzialność za wszelkie niemożności w tej wojnie. To on jest szefem sztabu generalnego. Zarazem jednak decyzje o wojnie osobiście podejmuje Władimir Putin, który żołnierzem nie jest. Zatem prezydent również jest współodpowiedzialnym za porażki. Poza tym brak profesjonalizmu Gierasimowa jest mocno przesadzony, a były pensjonariusz kolonii karnej Jewgienij Prigożyn – nie jest najwłaściwszą osobą do jego oceny. Jeśli już, to warto posłuchać tego, co o Gierasimowie mówi Wałerij Załużny – głównodowodzący siłami ukraińskimi.
Reklama
Ukrainiec w rozmowie z magazynem „Time” przyznał, że ma w biblioteczce wszystkie napisane przez Gierasimowa książki i bardzo uważnie je analizuje. - Wyrosłem na rosyjskiej doktrynie wojskowej i nadal uważam, że sztuka wojenna jest ulokowana w Rosji – mówił. – Uczyłem się od Gierasimowa. Przeczytałem wszystko, co napisał. Jest najbystrzejszy ze wszystkich (oficerów rosyjskich – red.). Moje oczekiwania wobec niego były bardzo wysokie.
Załużny nie może być zadowolony ze zmian w systemie dowodzenia inwazją również z innego powodu. To Gierasimow odpowiada za mobilizację i powołanie pod broń ponad 200 tys. masy ludzkiej i planowanie ponownej ofensywy. Obawy ukraińskiego generała są zatem jak najbardziej uzasadnione. "Podwyższenie poziomu dowodzenia operacją specjalną (tak Rosja nazywa oficjalnie atak na Ukrainę – red.) jest związane z rozwojem skali zadań i zorganizowaniem większej współpracy między rodzajami wojsk" – czytamy w komunikacie rosyjskiego ministerstwa obrony po wyznaczeniu Gierasimowa.
Z tego komunikatu jasno wynika, że Rosja może niebawem spróbować ucieczki do przodu – albo rzucić zmobilizowane wojsko ponownie na Kijów, albo uderzyć na całym odcinku frontu w Donbasie. Tylko okrążenie stolicy i jej głodzenie lub zajęcie całego obwodu donieckiego i domknięcie granic na Ługańszczyźnie mogłoby dać wyraźny uzysk i zmyć z Putina odium porażki. Byłby to namacalny dowód, że wojna z punktu widzenia Kremla ma jakikolwiek sens. Wówczas też Rosja mogłaby zasiąść do stołu rokowań i próbować zamrozić konflikt.
Ukraińcy drwią jednak z zapowiedzi drugiego marszu na Kijów i prób zajęcia całego Donbasu. – Jak można mówić o zajęciu stolicy czy jej okrążeniu, skoro Rosjanie od wielu miesięcy nie są w stanie skutecznie okrążyć 70-tysięcznego Bachmutu (liczba ludności przed inwazją – red.)? – komentuje w rozmowie z DGP przedstawiciel ukraińskiego wywiadu wojskowego HUR. – Wejście Rosjan do Sołedaru nie oznacza oddania Donbasu. Obrońcy po prostu przenieśli się na kolejną linię umocnień. Nawet ewentualne zajęcie Bachmutu nie oznacza, że zaraz potem padnie położony dalej na Zachód Kramatorsk czy Słowiańsk – dodaje. Na kanałach w Telegramie związanych z ukraińskim wojskiem można przeczytać z kolei szyderstwa, że „Rosjanie zajmą tylko jeszcze jeden kibel w Sołedarze i zaraz ruszą na Warszawę”.
– Nie jest tak, że szef administracji Wołodymyra Zełenskiego alarmuje o jakiś nagłych koniecznościach – zapewnia polski urzędnik zaangażowany w dostawy broni na Ukrainę. – Mimo to decyzje o leopardach po naszej stronie zapadły. Wspiera nas grupa państw w NATO. 20 stycznia kolejne Ramstein powinno przynieść rozwiązanie w tej sprawie – dodaje.
Niewykluczone jednak, że decyzje zostaną ogłoszone dwa dni później na szczycie francusko-niemieckim z okazji 60. rocznicy podpisania traktatu elizejskiego, który uregulował stosunki Berlina z Paryżem po II wojnie światowej. Oprócz tego Niemcy i Francuzi mają przedstawić plany w dziedzinie współpracy przy systemie FCAS (francuskie SCAF), w skład którego obok samolotów szóstej generacji wchodzą również współpracujące z nim drony. Istnieje zatem ryzyko, że za pomocą decyzji o FCAS, które dotyczą przede wszystkim Francji i Niemiec, a nie wojny na Ukrainie – oba kraje uciekną od tematu leopardów lub go zmarginalizują. Teoretycznie Paryż popiera polskie wysiłki dyplomatyczne w sprawie czołgów. Ale Warszawa nie ma dla niego takiej wagi jak Berlin i przed 20 stycznia jeszcze sporo może się wydarzyć.
Tymczasem czołgi w standardzie NATO dla Ukrainy byłyby rzeczywiście czynnikiem, który mógłby sporo namieszać na froncie. Dla Rosjan jest nim mobilizacja i rzucenie ogromnej masy ludzi w jednym czasie. Dla Ukrainy – nowy rodzaj uzbrojenia i kolejna kontrofensywa. Tak jak HIMARS-y pozwoliły atakować zaplecze logistyczne wojsk Putina, tak leopardy mogą pomóc w przerwaniu korytarza lądowego łączącego Krym z Rosją i marszu na Melitopol od strony Zaporoża. W tym sensie trwa wyścig o to, kto wprowadzi do wojny zmianę: czy rosyjskie 200 tys. „czmobików”, czy Ukraińcy nowe rodzaje uzbrojenia?
Na razie obie strony mają zbyt mało sił, by dokonać znaczących przesunięć. Uderzenie z Białorusi jeszcze nie jest możliwe, bo stacjonuje tam zaledwie 12 tys. żołnierzy rosyjskich. To nawet za mało, aby rozminować mięsem ludzkim nasyconą ładunkami wszelkiej maści granicę białorusko-ukraińską. Jeśli jednak komuś udałoby się przejść żywym przez pola minowe, to za nimi czekają na Rosjan ukraińskie stanowiska artyleryjskie, czyli znana z Donbasu maszynka do mięsa. To daje Ukrainie czas. Nawet jeśli będzie musiała oddać Sołedar czy Bachmut.
W tym kontekście trzeciorzędne znaczenie ma to, że Niemcy pochwalili się dostawami 40 marderów. Taki ruch na losy wojny nie wpływa w żaden sposób. Tym bardziej że wozy opancerzone Berlin obiecywał już dawno, a teraz po prostu wokół swoich decyzji bije pianę, aby zmyć z siebie hańbę polityki ignorowania potrzeb Kijowa.
– W tej chwili nikt nie oczekuje od Niemiec deklaracji, bo słowa w Berlinie ważą niewiele. Chodzi o konkretne decyzje. Dostarczenie czołgów lub co najmniej zgoda, by koalicja państw pod przewodnictwem Polski przekazała je Ukrainie – dodaje nasze źródło. Jak przekonuje, zaufanie do Niemców jest minimalne, i przypomina, że do dziś do Polski nie trafił żaden leopard, który miał uzupełnić lukę po przekazaniu przez nasz kraj Ukrainie 250 czołgów sowieckiej produkcji T-72. Przypomina też nieznoszące sprzeciwu zapewnienia, że nad Dniepr nie można wysłać systemów obrony powietrznej Patriot, i zmianę narracji o 180 stopni, gdy w łamanie sprzeciwu Berlina włączyły się Stany Zjednoczone.
Problem jedynie w tym, że w grze o dozbrajanie Ukrainy ważny jest również czas. Czas, którego zostało niewiele.