W niedzielę (14 maja) Turcy wybiorą prezydenta oraz parlament. Po raz pierwszy od dwóch dekad opozycja ma szansę pokonania i Recepa Tayyipa Erdoğana, i jego Partii Sprawiedliwości i Rozwoju. To możliwe, bo w jeden blok zjednoczyli się niemal wszyscy polityczni oponenci urzędującego prezydenta. Ten ruch, choć jego powodzenie nie było przesądzone, doskonale przyjęli Turcy, sfrustrowani trudną sytuacją ekonomiczną w kraju i galopującymi cenami.
Zacięta kampania wyborcza będzie trwała do ostatniej przewidzianej przez prawo minuty. Miejskie place cały czas są zalane wyborcami, chcącymi zobaczyć Erdoğana lub lidera opozycji Kemala Kılıçdaroğlu. W stambulskiej dzielnicy Maltepe spotykam w herbaciarniach policjantów, którzy za kilka godzin będą strzec porządku na wiecu Kılıçdaroğlu. W tym czasie główne telewizje transmitują wystąpienie Erdoğana z miasta Kayseri, twierdzy Partii Sprawiedliwości i Rozwoju (AKP), gdzie prezydent dostał aż 70 proc. głosów w wyborach w 2018 r. Kilka dni temu przemawiał tam Kılıçdaroğlu – i ku zaskoczeniu wszystkich słuchały go tłumy.
Telewizyjne relacje z wieców opozycji ocierają się o toporną propagandę, której nie powstydziłaby się TVP Info – „setki” Kılıçdaroğlu są okraszane obrazkami z zebrań kurdyjskiej partii HDP, z kolei politycy tego ugrupowania zestawiani są z PKK, kurdyjską organizacją terrorystyczną. Politycy rządu stale też „przypominają”, że głosowanie na opozycję to promocja LGBT. Dominację Erdoğana widać także na ulicach. Z wiaduktów nad najważniejszymi arteriami zwisają banery z podobizną prezydenta, zaś partyjne namioty, plakaty i chorągiewki partii opozycyjnych, które połączyły się w Stół Sześciu (najważniejsze ugrupowania opozycji poza HDP), są widoczne w mniej eksponowanych alejkach, bliższych dzielnicom mieszkalnym i lokalnym targom.
CZYTAJ WIĘCEJ W ELEKTRONICZNYM WYDANIU MAGAZYNU "DZIENNIKA GAZETY PRAWNEJ">>>