Z powodu zamieszek premier Elisabeth Borne odwołała zaplanowaną na czwartek rano podróż do Wandei.
Wielkie zamieszki po śmierci 17-latka
Śmierć Nahela i reakcja imigranckich przedmieść Paryża i innych miast dzieli francuską klasę polityczną. Lider skrajnie lewicowej Francji Nieujarzmionej Jean-Luc Melenchon krytykuje „policję niekontrolowaną przez państwo”, określając policjantów mianem „psów stróżujących”.
Te słowa oburzyły przewodniczącego skrajnie prawicowego Zjednoczenia Narodowego Jordana Bardellę, który nazwał Melenchona „publicznym niebezpieczeństwem”.
Z kolei wiceprzewodnicząca prawicowej Rekonkwisty Marion Marechal opowiada się za wprowadzeniem stanu wyjątkowego i godziny policyjnej na przedmieściach.
Nieodpowiedzialne nawoływania do powstania ze strony radykalnej lewicy i niektórych celebrytów, leseferyzm rządu i samozadowolenie mediów opłaciły się: przeżyliśmy jedną z najgorszych nocy zamieszek od 2005 roku – stwierdziła Marechal, siostrzenica Marine Le Pen.
Z kolei lider partii Zielonych Yannick Jadot bronił reakcji przedmieść, mówiąc o „głębokim poczuciu niesprawiedliwości”, porównując zamieszki na przedmieściach z buntem przedmieść w 2005 roku.
Prezydent Macron podziękował "wszystkim, którzy w nocy (...) pracowali na rzecz ochrony instytucji i przywrócenia spokoju". Dla mnie najbliższe godziny muszą prowadzić do refleksji i szacunku, a biały marsz (w Nanterre) musi odbyć się pod tym znakiem – zaapelował w czwartek szef państwa.
W nocnych zamieszkach ze środy na czwartek w podparyskim Nanterre i na innych przedmieściach francuskich miast rannych zostało około 150 policjantów, tyle samo osób zatrzymano. Płonęły komisariaty policji, budynki samorządowe i samochody w kilku miejscowościach.
Z Paryża Katarzyna Stańko