Francuzi już 30 czerwca pójdą do urn po tym, jak poirytowany upokorzeniem przez skrajną prawicę w wyborach europejskich prezydent zdecydował o rozwiązaniu parlamentu - pisze w DGP Mateusz Roszak.
Centrum w defensywie
Wybory parlamentarne we Francji odbywają się w jednomandatowych okręgach w systemie większościowym. Oznacza to, że zwycięski kandydat musi 30 czerwca uzyskać więcej niż 50-proc. poparcie. Co jeśli się nie uda? W takim przypadku 7 lipca odbędzie się druga tura, w której wezmą udział wszyscy, którzy uzyskali więcej niż 12,5 proc. W ostatnich sondażach przed wyborami europejskimi Zjednoczenie Narodowe notowało poparcie na poziomie 26–28 proc. Pierwsze badania po ogłoszeniu przez Macrona 9 czerwca przedterminowych wyborów wskazują na trwałe przekroczenie przez to ugrupowanie progu 30 proc. Najnowsze sondaże ośrodka IFOP z kolei – już po oficjalnym rozpoczęciu kampanii w poniedziałek – dają partii Marine Le Pen 33 proc. poparcia wobec 18 proc. dla prezydenckiego obozu Macrona.
Zmęczeni i zdominowani
Wydaje się, że ruchu Macrona nie rozumie przede wszystkim jego obóz polityczny. Nie zamierza wystawić kandydatów w aż 90 z 577 okręgów wyborczych. Poprze w nich umiarkowaną prawicę. Jeden z filarów partii Renaissance i najbliższych współpracowników Macrona, którego francuska prasa przymierzała już na jego następcę – Bruno Le Maire – stwierdził wręcz na łamach „Le Figaro”, że „kraj schodzi na psy”, i to najlepiej obrazuje pozycje wyjściowe obozu prezydenckiego. Macron wydaje się coraz bardziej osamotniony, a jego decyzji o zorganizowaniu przedterminowych wyborów nie broni nikt znaczący ze współpracujących z nim polityków.