Co naprawdę wydarzyło się 16 sierpnia? "Jest wiele co do tego wiele wątpliwości" - pisze DZIENNIK. Ok. godziny 8.15 czasu polskiego, 28 km na północ od Wazi Khwa, jeden z samochodów z polskimi żołnierzami wjeżdża na minę. Siła rażenia jest tak duża, że w sumie dwa wozy są uszkodzone. Unieruchomiona kolumna samochodów zostaje ostrzelana przez talibów. Polscy żołnierze odpowiadają ogniem. Wzywane są posiłki.

Reklama

Po kilku godzinach w miejsce zdarzenia przybywa pluton szturmowy złożony z komandosów z 18. Batalionu Desantowo-Szturmowego w Bielsku-Białej. Ścigają zamachowców. Na ziemi widać ślady motoru, najbardziej popularnego wśród talibów środka transportu. Doprowadzają one do pobliskiej wioski Nangar Khel. Komandosi zajmują pozycje, rozstawiają wśród karabin maszynowy.

Według wersji prokuratury, na tym terenie oraz w pobliżu nie było żadnych wojowników talibskich. Mimo to rozpoczęli ostrzał. Najpierw z karabinu maszynowego, a potem z moździerza.

Co zdecydowało o otwarciu ognia? Prokuratura twierdzi, że rozkaz oficera. Być może chodzi o jednego z oficerów, który w tym czasie był w bazie.

"Używanie moździerza w terenie zabudowanym świadczy o braku profesjonalizmu, taki pocisk naraża życie wszystkich w dużym promieniu. I nie da się nim precyzyjnie wycelować" - mówi DZIENNIKOWI gen. Sławomir Petelicki, były dowódca "Grom".

Reklama

Wagą zarzutów prokuratury wojskowej zaskoczony był Janusz Zemke, były wiceminister obrony narodowej. "Gdy wizytowałem polskie wojsko w Afganistanie, dowódcy twierdzili, że nie doszło do żadnego naruszenia prawa" - mówi.

Tymczasem prokuratura stwierdziła wczoraj, że sprawa była badana już dzień po incydencie. Kontrowersje wywołała nawet nazwa wioski. Do wczoraj na oficjalnej stronie Polskiego Kontyngentu Wojskowego widniała nazwa Khezer Khel, a teraz wiadomo już, że chodzi o Nangar Khel.

Reklama

Petelicki przyznaje, że ofiary wśród cywili są wliczone w koszta wojny. Stara się jednak bronić żołnierzy. "Działali w warunkach wojennych, pod wpływem silnego stresu" - mówi.

Także inni generałowie starają się tłumaczyć tę zbrodnię okolicznościami wojennymi. "Mam wciąż nadzieję, że był to nieszczęśliwy wypadek" - stwierdził zdenerwowany rangą zarzutów gen. Stanisław Koziej, były wiceminister obrony narodowej.

Jego zdaniem oskarżeni żołnierze mieli informacje, że w afgańskiej wiosce mogą się znajdować talibowie. "Z tego, co powiedział prokurator, nie wynikają twarde dowody, że zrobili to celowo i chcieli zabić cywilów" - dodaje gen. Koziej.

W podobnym tonie wypowiadał się także szef sztabu generalnego gen. Franciszek Gągor. "Nie wierzę, że zrobili to celowo" - mówił, nie kryjąc szoku.

Oficjalnie sprawy nie chcieli komentować inni polscy generałowie, ale nieoficjalnie krytykowali postępowanie prokuratury. "Najwyraźniej prokuratura nie wie, jak wyglądają działania w warunkach wojennych. Przez takie decyzje nasi żołnierze mogą się bać sięgać po broń nawet w sytuacji zagrożenia ich życia" - przekonywał DZIENNIK jeden generałów.

Sprawy nie chciał także przesądzać Paweł Zalewski z PiS. "To sytuacja bez precedensu w Polsce i wyraz zastosowania najwyższych norm prawa wojennego w Polsce" - mówi. "Jednak to tylko punkt widzenia prokuratury wojskowej" - dodaje. "Gdy poznamy materiał z procesu, można będzie wygłaszać jednoznaczne opinie" - ocenia Zalewski. To, że sprawa jest bezprecedensowa, przyznaje też Kozieł. "W zależności od tego, co zadecyduje sąd, zmianie ulegnie doktryna szkolenia i tempo uzawodowienia armii" - przewiduje.