Wypełnienie ankiety na stronie Women on Web zajmuje około 10 minut. To 25 pytań. O zdrowie kobiety, o to, czy odległość od miejsca, gdzie zażyje lekarstwa, do najbliższego szpitala pokona w mniej niż 60 minut, a także czy robiła badanie USG. Ankieta nazywana jest "konsultacją lekarską”, ale w zasadzie cokolwiek by się napisało i tak pojawia się na koniec wynik, że "można dokonać aborcji”. System co najwyżej prosi o poprawienie niektórych odpowiedzi.

Reklama

Nawet problemy z sercem nie są przeszkodą - wystarczy obiecać, że tabletki zostaną zażyte w... poczekalni szpitala. Potem jeszcze tylko 70 euro darowizny przelewane na amsterdamskie konto organizacji i po kilku dniach nadchodzi przesyłka - sześć tabletek przeciwwrzodowego misoprostolu i jedna mifepristone, który jest zakazanym w Polsce środkiem aborcyjnym, do tego jeszcze test ciążowy zapakowane w kopertę opieczętowaną jako przesyłka z Indii.

Środki do domowej aborcji od WoW kupiło już kilkaset Polek. Tyle przynajmniej zarejestrowało się na forum poświęconym tej organizacji. 20-letnia Monika zamówiła je w styczniu. "Zaszłam w ciążę. Zabieg mnie przerażał, więc uznałam, że pigułka będzie mniej inwazyjna" - mówi DZIENNIKOWI. Zamiast tego trafiła do szpitala. Nie jest wyjątkiem. Z badań opublikowanych w specjalistycznym czasopiśmie "British Journal of Obstetrics and Gynaecology” wynika, że aż 11 proc. ze zbadanych 400 pań, które zażyły polecane przez Women on Web środki, wymagało zabiegu chirurgicznego. W niektórych przypadkach medykamenty nie doprowadziły do całkowitego przerwania ciąży, w innych wywołały krwawienie, omdlenia, a nawet anemię.

"Większość tych aborcyjnych tabletek to leki na rozmaite choroby, bezpieczne dla ludzi. Ale ich składniki u ciężarnej kobiety wywołują poronienie, przy którym jest spore ryzyko krwotoku. A krwotok wewnętrzny jest bardzo groźny, bez interwencji lekarskiej może doprowadzić nawet do śmierci. I na tym właśnie polega zagrożenie, które niesie ze sobą zażywanie tych pigułek" - mówi profesor Romuald Dębski, ginekolog-położnik.

Do lekarzy co i rusz trafiają ofiary internetowych aborcji. "Ostatnio była to 18-letnia pacjentka, która nie poroniła, tylko uszkodziła płód. Tabletki przyjęła dwa tygodnie wcześniej, przez cały czas krwawiła i miała bóle. Nie poszła od razu do lekarza, bo w internecie napisano, że to normalne objawy" - mówi nam ginekolog z Olsztyna. Lekarka z Łodzi opowiada o pacjentce, która "na wszelki wypadek" wzięła jedno z oferowanych w necie lekarstw doustnie i dopochwowo. Trafiła do szpitala, gdzie ratowano ją przez trzy dni.

Praktyki holenderskiej organizacji wywołują sprzeciw nie tylko przeciwników aborcji, ale też znacznej części zwolenników jej legalizacji. Eleonora Zielińska, profesor prawa medycznego, która popiera prawo do aborcji, sprzeciwia się internetowej metodzie. "To bardzo niebezpieczne, tych lekarstw nie wolno przyjmować bez kontroli lekarza" - mówi DZIENNIKOWI.

Sprzedaż lekarstw poza aptekami jest karalna - w marcu sąd w Toruniu skazał na siedem lat mężczyznę, który handlował w sieci lekiem antynowotworowym mającym działanie poronne. Co najmniej jedna z kobiet, która kupiła od niego pigułki, zmarła. Mimo to nikt dotąd nie opanował panującego w internecie chaosu sprzedaży leków wywołujących ubocznie poronienie. Policja monitoruje sieć, ale zajmuje się tym jeden wydział, który ściga wszystkie przestępstwa internetowe. Służba Celna nie widzi problemu.

"W Unii Europejskiej na własny użytek w małej ilości każdy może sprowadzić lekarstwa, dlatego nie mamy na to żadnego wpływu" - mówi DZIENNIKOWI jej rzecznik Witold Lisicki. Krajowy konsultant w dziedzinie ginekologii prof. Stanisław Radowicki poprzestał na rozesłaniu do aptek ostrzeżeń oraz apelu do ich klientów o niestosowanie środków. Poza tym nie zrobił nic. "Nie mogę zajmować się każdym takim przypadkiem" - ucina w rozmowie z DZIENNIKIEM.