Starowieyski lubił przepych i gest. Nie pociągały go gruźlicze mansardy ani akademickie katedry. Kochał Piotra Michałowskiego - batalistę z pierwszej połowy XIX w. - bo Michałowski, wielki dyletant, nie musiał zarabiać na sztuce. Traktował malarstwo jak kaprys, hobby ziemianina.
W połowie lat 90. studiowałem na Europejskiej Akademii Sztuk. Uczelnia mieściła się - nie do wiary - w X Pawilonie Cytadeli Warszawskiej. Było to miejsce dość posępne: kraty w oknach, wizjery w drzwiach... W połowie zimowego semestru ogłoszono, że odbędą się tygodniowe warsztaty z Franciszkiem Starowieyskim. Czekaliśmy jak zahipnotyzowani. Był wtedy u szczytu popularności. Jego sława dawno już wyszła z elitarnych sal Biennale Plakatu, ogarnęła telewizję, kolorowe pisma. W tamtych latach uwielbiał go cały naród.
Nigdy nie mieliśmy bardziej zaangażowanego profesora. Przez cały tydzień Starowieyski przychodził bladym świtem, jeszcze przed nami. Wychodził ostatni. Jego energia rozsadzała nasze (zamienione na pracownie) cele. Rysował, poprawiał, robił korekty, darł papier. I gadał. Mówił godzinami. Grasejował po swojemu. Opowiadał o malarstwie (o Van Goghu, o Anselmie Kieferze). Snuł historie o swoich arystokratycznych przyjaciołach ("Kiedy Ferdkowi zrobił się tumor, żona Kennedy'ego przyslala lekarza."). Udzielał nam życiowych nauk.
Do dziś pamiętam, chociaż nigdy nie skorzystałem z tej wiedzy, że najlepsze, i bardzo tanie, męskie buty kupuje się w paryskich salonach z damskim obuwiem. To proste: kiedy faceci przychodzą z żonami, sobie kupują jedną parę, a żonom trzy, więc szewcom taka polityka się opłaca. Oczywiście, wszyscy wtedy chodziliśmy w trampkach (czasami w zamszakach), ale to nie miało żadnego znaczenia.
Przez sześć kolejnych dni chłonęliśmy ten jednoosobowy teatr rysowania, niesamowite przedstawienie odgrywane na benefis naszej garstki. Każde słowo wydawało się godne zapamiętania: "Najtrudniej narysować kutasa", "Kto potrafi narysować mięśnie szyi, ten wszystko już potrafi". Niektóre jego opinie na temat kobiet były szokująco niepoprawne politycznie... W ciągu tamtego tygodnia nauczyłem się więcej, niż przez całą resztę studiów. O rysowaniu i o ludzkich ciałach Starowieyski wiedział absolutnie wszystko.
Nawiasem mówiąc, w albumie "Powinność i Bunt. Akademia Sztuk Pięknych w Warszawie 1944-2004" można oglądać zdjęcia, na których dwudziestoczteroletni Starowieyski pozuje rzeźbiarzowi Tadeuszowi Dąbrowskiemu. Nietrudno zrozumieć, dalczego w tamtych latach używał pseudonimu Jan Byk.
Czasami barokowa osobowość artysty przesłania nam fakt, że był po prostu znakomitym grafikiem, jednym z filarów polskiej szkoły plakatu.
Gdy w 1956 r. Rosjanie zmiażdżyli Budapeszt, Starowieyski, wówczas jeszcze student warszawskiej ASP, stworzył legendarny afisz z płaczącym gołąbkiem pokoju. Kilka lat później wymalował pięknego Lenina (ponoć na jakiejś wystawie zaopatrzył tę pracę w podpis: "Na nim zarobiłem najwięcej"). Ale polityka nie była jego żywiołem: do historii przejdzie za sprawą ponad 300 plakatów teatralnych i filmowych. Stworzył swoje bestiarium, pełne czaszek, ptasich dziobów i kobiecych piersi. Kochał dekadencką stylizacje, ale najlepsze z jego prac łączą finezję rysunku z myślową precyzją.
Kobieta-ptak z "Dyskretnego uroku burżuazji". Świecące oko w "Sanatorium pod Klepsydrą". I jeszcze ten dziwny, oszczędny, a mimo to przerażający plakat do "Zamku" Kafki: czarne jajo zbudowane z cegieł, owalny zamek bez drzwi i bez okien, zawieszony w próżni.
Franciszek Starowieyski - artysta baroku. Niewiarygodnie witalny człowiek, którego fascynowała śmierć. Trudno uwierzyć, że w końcu po niego przyszła.