Kolejne ekipy szły do władzy, by wprowadzać lewicowy bądź prawicowy porządek. Cały ten system posypał się w latach 90., upadek komunizmu i afery korupcyjne skompromitowały partie oraz ich ideowe sztandary. W to miejsce wszedł Berlusconi. Jako szef telewizyjnego imperium dobrze rozumiał ludzkie potrzeby, zbudował program polityczny, tak jak się układa telewizyjną ramówkę - każdy ma być zadowolony, każdemu ma się podobać. Berlusconi nie dobijał ideologii, on zimno korzystał z jej śmierci. Na postideologicznych gruzach nie obowiązywały już prawa logiki, ludziom można było obiecywać wszystko, a nie dotrzymywać niczego. Berlusconi czuł, że skoro nie ma ideologicznych bogów, to więcej można. Bo nie ma już żadnych - choćby nawet fałszywych - mierników służących do oceny władzy. Berlusconi nie jest dobrze wykształconym sofistą, jest raczej prymitywnym człowiekiem kierującym się instynktem. Jednak jego postpolityka jest odświeżeniem szeroko opisanej przez Platona tradycji manipulacji masami. Polityki, której celem jest władza, a narzędziem zimna świadomość, że ludzie nie odróżniają prawdy do fałszu, a dobra od zła. Rządzenie jest więc kierowaniem wolą mas, nie pracą na ich rzecz, ale wykorzystaniem ich, zaprzęgnięciem do własnych celów. Metodą są pochlebstwa, półprawdy i gra na emocjach tłumu.

Reklama

Dziś zwykło to się nazywać populistyczną postpolityką, ale tak właśnie przez wieki wyglądała jedyna realna polityka. To dopiero demokracja obudziła przekonanie, że społeczeństwo jest panem, a władza sługą. Berlusconi przywraca tej relacji historycznie typowy kształt. Władza oddaje ludowi to, co ludowe - politykę rytualną, służącą radości gawiedzi. Natomiast realna polityka jest, po pierwsze, ukryta przed oczami większości, po drugie, jej cele są egoistyczne. W wypadku Berlusconiego celem jest rozwój jego medialnego imperium oraz własne trwanie u władzy rozumiane jako źródło osobistej życiowej satysfakcji.

Elity włoskie rwą sobie włosy z głowy, bo chaos włoskiej polityki został zastąpiony ostentacyjnym cynizmem. Elity chciały budować politykę na ideale, na tym, czym natura ludzka powinna się stać. Berlusconi natomiast postawił na to, czym ludzka natura aktualnie jest. Fundamentem polityki Berlusconiego jest więc mętlik w ludzkich myślach i emocjach. Na którym ten współczesny sofista, Kalikles czy Trazymach, wygrywa dowolne melodie. Nie łudziłbym się, że to zjawisko chwilowe, skoro w czasie kryzysu, za który Berlusconi jest ewidentnie odpowiedzialny, utrzymuje on swoją władzę prostymi sztuczkami, a morał jest tylko jeden - postpolityczne metody rządzenia są skuteczne. A zatem polityka włoska sama z nich nie zrezygnuje.

Jeszcze lepiej widać to zjawisko w Rosji. W państwie, w którym władza nigdy nie wierzyła w demokrację, a jedynie jej używała. W logice Rosjan społeczeństwo mniej się liczy niż państwo. Demokracja jest tu jedynie instrumentem budowania potęgi państwa. Wszelkie instytucje demokracji - od wyborów przez podziały partyjne po tożsamości ideowe - są tylko instrumentem władzy. Demokracja nie jest w Rosji systemem rządzenia przez lud, ale systemem rządzenia ludem. Nie jest narzędziem większości, ale instrumentarium służącym rządzącej jednostce. Władza nadal jest w rękach cara, tyle że dzisiejszy, zamiast koronacji w cerkwi, co kilka lat łaskawie pozwala się wybrać przy urnach.

Reklama

Przykład rosyjski pokazuje, że reguły demokratyczne nie są substancjalne, nie są formą, która wymusza treść. Mogą służyć jako dekoracja, która nigdy nie nabierze realnego życia. Z kolei przykład włoski pokazuje, że demokracja może powoli tracić swoją treść na rzecz trwania formy. Nie znaczy to, że Włosi skończą w demokracji podobnej do rosyjskiej, jednak mówiąc o postpolityce, nie można i takich wariantów odrzucać.

W tych procesach ciekawe jest to, w jakiej mierze są one skutkiem upadku ideologii, a w jakiej mierze upadek jedynie odsłonił coś, co działo się zawsze, ale było ukryte pod warstwą ideologicznej retoryki. Pewne natomiast wydaje się to, że dzisiejszej postpolityki nie dałoby się już zdyscyplinować za pomocą dawnych ideologii. Choć przez ostatnie dwa wieki idea narodowa, socjalistyczna czy prawicowa wymuszała na politykach ambitną działalność, to jednak dziś żadna z nich nie ma nic do zaoferowania. Są już tylko eksponatami w politycznym muzeum. Zaś wyciągnięte z muzeum dają efekt nie lepszy niż to, co z polityką robi Berlusconi. Jarosław Kaczyński udający narodowca, aby walczyć z postpolityką, jest już takim samym produktem ery postpolityki jak premier Tusk. Dla obu dawne idee są już maskaradą nałożoną przez PR-owskie wizażystki. Tusk udaje wszystkie tożsamości poza radykalnymi, Kaczyński natomiast bierze na siebie wszystkie elementy radykalne. Tusk jest liberałem, konserwatystą, centrystą oraz mainstreamowym populistą, Kaczyński natomiast klerykałem, nacjonalistą, etatystą, tradycjonalistą i... czołowym w Polsce socjalistą, obrońcą ludu w dawnym lewicowym stylu.

Obie strategie nie różnią się od tego, co robi z ideami Berlusconi czy Sarkozy. Postpolityka zawitała już do nas szeroko. Nawet krytyka postpolityki jest już głównie elementem postpolityki.