Dzięki odebraniu części działki rodzinie Gmurków będzie można wreszcie poszerzyć ulicę Powstańców Śląskich, która niemal na całej swej długości jest trzypasmową arterią. Niemal, bo na wysokości działki Gmurków - których nazwisko zna chyba każdy warszawiak - zwęża się do jednego pasa. Dlatego kierowcy widząc wczoraj robotników rozbierających ogrodzenie posesji, nie kryli radości. "Szkoda tylko, że na dokończenie kilku metrów jezdni potrzeba było całego pokolenia" - komentował jeden z nich.

Reklama

Dlaczego trwało to tak długo? Anna i Waldemar Gmurkowie do prowadzenia sporu z miastem byli perfekcyjnie przygotowani. Swoje mieszkanie zamienili niemal w biuro prawne. "Przez prawie ćwierć wieku chodzenia po sądach na pamięć nauczyliśmy się przepisów" - mówi Anna Gmurek. "Kodeks cywilny znamy lepiej niż niejeden zawodowy prawnik."

Legenda tej rodziny sięga końca lat 80. Decyzja o rozbudowie wąskiej i dziurawej ulicy Powstańców Śląskich zapadła w 1987 r. Prace postępowały bez zakłóceń, do czasu, gdy jezdnię doprowadzono do domu Gmurków. Choć kolejni burmistrzowie dzielnicy straszyli upartą rodzinę eksmisją, a nawet wywłaszczeniem - przez 17 lat nic się nie zmieniało. Gmurkowie żądali wysokiego odszkodowania - ostatnio mówili o sumie 4 mln zł. Miasto za każdym razem odmawiało, próbując sądownie przejąć grunt. Jednak rodzina za każdym razem odwoływała się od pozytywnych dla urzędników rozstrzygnięć - w sumie przed Naczelnym Sądem Administracyjnym wygrali trzy razy. Efekt - za każdym razem urzędnicy musieli od nowa wszczynać procedurę przejęcia gruntu. A to trwało. Wykorzystując luki w prawie, Gmurkom udało się nawet udowodnić, że spory fragment ulicy wybudowano nielegalnie.

Samorząd odniósł sukces dopiero w 2007 roku, po tym, jak weszła w życie tzw. specustawa drogowa, która pozwala przejąć grunt pod budowę drogi nawet wtedy, gdy jego właściciel odwoła się do sądu. Za zabrany teren rodzina ma dostać tylko 500 tys. zł. Jednak Gmurkowie nie chcą przyjąć tych pieniędzy. Zapowiadają, że nadal będą się sądzić.

Reklama

"Takich przypadków anarchii w ostatnim czasie było w stolicy więcej. A to drogi nie można było budować, bo blokował ją komis, to znowu budka LOTTO wstrzymywała budowę metra. W żadnym innym europejskim kraju nie dochodzi do takich sytuacji" - zauważa prof. Jerzy Regulski, jeden z twórców pierwszej reformy samorządowej z 1990 roku.

Jego zdaniem winne tej sytuacji jest przede wszystkim złe prawo. "Po 1989 roku daliśmy wszystkim prawo do własności, ale nie wzięliśmy pod uwagę, że w niektórych przypadkach ważniejszy jest interes społeczny - typu budowa drogi. Na szczęście dzięki specustawie drogowej to powinno się zmienić" - twierdzi prof. Regulski.

Inni eksperci mówią również o źle funkcjonującej administracji. "System jest niewydolny. Najpierw sprawę rozpatruje wojewoda, potem minister, którego decyzja może być zaskarżona do sądu administracyjnego, gdzie są z kolei dwie instancje. Zanim sprawa przejdzie cały ten proces, mijają lata. W tym czasie dochodzą nowe dokumenty i wszystko znów trzeba zaczynać od nowa" - mówi Andrzej Drozd, adwokat specjalizujący się w sprawach administracyjnych.