Na tym tle wyjątkowo ciekawe są doświadczenia amerykańskiego katolika Richarda Johna Neuhausa. Redaktor miesięcznika "First Things" łączy duchową lojalność wobec Kościoła z głębokim zaangażowaniem w amerykańską politykę i życie ideowe.

p

Richard John Neuhaus*

Katolik w liberalnym imperium

W 1976 roku, czyli w 200. rocznicę powstania USA, napisałem książkę o amerykańskim eksperymencie oraz idei przymierza z Bogiem. Tygodnik "Time" opublikował w odpowiedzi na tamten tekst następujący komentarz: "W dzień Sądu Ostatecznego Neuhaus chce się spotkać z Bogiem jako Amerykanin".

To nie całkiem tak. Napisałem, że spodziewam się, iż spotkam się z Bogiem jako Amerykanin. A to z tej prostej przyczyny, że chociaż byłem, jestem i mam nadzieję być nie tylko Amerykaninem, jestem nim w sposób niezaprzeczalny. Nie jest to sprawa najważniejsza, ale nie ma od niej ucieczki. Zresztą nie powinienem od niej uciekać, nawet gdybym miał taką ochotę. To przenikający wszystko i nieusuwalny element mojej tak zwanej "tożsamości".

Wśród rozmaitych sposobów myślenia o Ameryce - ekonomicznego, politycznego, kulturalnego itd. - uderza rzadkość myślenia teologicznego. Nie zawsze tak było. Jeszcze niedawno amerykańscy intelektualiści, nie wyłączając amerykańskich teologów, poświęcali sporo czasu na zastanawianie się nad swym umiejscowieniem w rzeczywistości jako Amerykanie. W minionym półwieczu w znacznym stopniu utraciliśmy jednak naszą własną opowieść i miejsce w opowieści o świecie. Również teologowie ulegli złudzeniu, że muszą wznieść się ponad swe amerykańskie doświadczenie, co najczęściej wyraża się typowo amerykańskim antyamerykanizmem, z lubością naśladowanym przez innych, zwłaszcza europejskich intelektualistów. Nie można rzetelnie myśleć o opowieści, w którą nie jest się pozytywnie zaangażowanym uczuciowo, tak jak nie można bez takiego zaangażowania zajmować się czyjąś biografią czy historią w ogóle. Miłość bywa ślepa, ale nienawiść zawsze jest ślepa.

Na początku warto rozprawić się z pewnym rozpowszechnionym nieporozumieniem. Z teologicznego myślenia o eksperymencie amerykańskim czy też z sugestii, że eksperyment ten nie jest obojętny Bogu, nie wynika, iż Amerykanie mieliby być "wyjątkowi" w sensie zajmowania specjalnego miejsca w uczuciach i planach Bożych. Tradycja chrześcijańska nie pozostawia wątpliwości: kalkucki żebrak jest w oczach Boga, sub specie aeternitatis, równie ważny jak prezydent USA. Co się tyczy dumnych uroszczeń królów ziemi, Psalm 2. mówi, że Bóg się z nich naigrawa.

Reklama

A przecież właśnie z Bożej troski o każdego, nie wyłączając najmniejszego z maluczkich, wynika nasza wiara, że Bóg interesuje się zjawiskami, które mają wpływ na los miliardów ludzi na Ziemi. Ameryka i jej rola w świecie jest właśnie takim zjawiskiem. Dla Boga, który zauważa każdego spadającego na ziemię wróbla, wszystko ma znaczenie. Bóg jest nieskończony, a jego miłosierna troska niewyczerpana. Teza, że Pan troszczy się o któryś naród bardziej niż o inne, jest niestosowna i teologicznie wadliwa. Sugestię, iż jeden naród jest bardziej "wyjątkowy" w oczach Boga od innych, należy wykluczyć. Naród Izraela to Jego naród wybrany, ale Bóg nie uznaje granic między narodami. Jednocześnie nie jest obojętny - obok innych kwestii, których nie sposób zliczyć - na polityczne konfiguracje, jakie mogą sprzyjać Jego celom lub utrudniać ich realizację.

To, że chrześcijanie w Ameryce są chrześcijanami amerykańskimi, nie jest sprawą ani decydującą, ani też błahą. Ponosimy odpowiedzialność za ten kraj i jego wpływy w świecie, tak samo jak Duńczycy są odpowiedzialni za Danię, Japończycy za Japonię, Kenijczycy za Kenię itd. A ponieważ Ameryka oddziałuje na ich los, są bardziej niż zdawkowo zainteresowani, jak snuje się amerykański wątek opowieści o świecie. Myśl prawdziwa, a nie tylko - jak to ujął kardynał John Henry Newman -"spekulatywna", jest współczująco usytuowana w czasie i przestrzeni. A jednocześnie List do Hebrajczyków przypomina, że nie mamy tu trwałego miasta. My, chrześcijanie, jesteśmy pielgrzymami, ludem wędrownym, wygnańcami z naszej prawdziwej ojczyzny, przybyszami do obcej ziemi.

Chrześcijańska predyspozycja do życia na babilońskim wygnaniu - przy czym Babilon rozumiem tutaj metaforycznie - znalazła piękne ujęcie w pochodzącym z II wieku n.e. "Liście do Diognetosa", w którym mówi się o chrześcijanach: "Choć mieszkają we własnych krajach, zachowują się raczej jak tymczasowi goście; wypełniają wszystkie obowiązki obywatelskie, ale także poddają się wszystkiemu tak, jakby byli cudzoziemcami. Każdy obcy kraj jest dla nich ojczyzną, a każda ojczyzna obcym krajem". W pełni uczestnicząc w życiu obcego kraju i zarazem ojczyzny, którą jest nasz amerykański Babilon, chrześcijanie usiłowali - przynajmniej do niedawna - pojmować eksperyment amerykański przez pryzmat praw Opatrzności Bożej. Wpisywali się tym samym w wielką tradycję myśli chrześcijańskiej z innych czasów i miejsc.

Jak przypomina Oliver O'Donovan w "Desire of the Nations" i w nowszej książce "The Ways of Judgement", "konstantynizm" bynajmniej nie jest pojęciem pejoratywnym, lecz stanowi znaczące chrześcijańskie osiągnięcie tamtych czasów. Wybitny historyk Robert Louis Wilken przekonująco dowodzi, że tolerancja, a potem ustanowienie chrześcijaństwa religią państwową nie oznaczały zepsucia Kościoła i "pisania etyki pod Cezara", jak czasem dziś się mówi. W 390 roku, gdy św. Ambroży ekskomunikował chrześcijanina Teodozjusza za rzeź w Thessalonikach, osądził go według miary etyki Kościoła. Również chrześcijański świat średniowiecza, często ukazywany w negatywnym świetle, można postrzegać jako twórcze łagodzenie napięć między państwem ziemskim a Bożym oraz koordynowanie ich interesów.

Przez pryzmat tej długiej i złożonej tradycji możemy spojrzeć na specyficzne sposoby pojmowania opowieści amerykańskiej przez amerykańskich chrześcijan - sposoby "robienia teologii" na temat Ameryki, że pozwolę sobie na to mało eleganckie określenie. Pierwsi osadnicy purytańscy uważali się za ludzi z "poruczeniem wśród głuszy" - jak to zgrabnie ujął Perry Miller. Był to obraz wybranego przez Boga narodu, który zmierza do ziemi obiecanej, obraz Nowego Izraela. Nowy Świat utożsamiano niekiedy z Jeruzalem - osadnicy uciekli z babilońskiej niewoli Starego Świata, a przede wszystkim z Babilonu katolicyzmu i niedostatecznie protestanckiego Kościoła anglikańskiego. Wychodząc od purytańskich początków, amerykańskie myślenie o Ameryce radykalnie odwróciło pojęcie wygnania. Pozostawiony w Europie Kościół stał się Babilonem, a obcy kraj jednoznacznie chrześcijańską ojczyzną. W imaginarium purytańskim Ameryka stała się Jerozolimą, a w bardziej utopijnych wzlotach wyobraźni teologicznej nawet Nową Jerozolimą.

Ponad 300 lat później nastąpił kolejny radykalny zwrot i niektórzy teologowie nazywają samą Amerykę Babilonem. Dlaczego? Mając na względzie zasadę wolności oraz bezpieczne istnienie instytucji religijnych w poszczególnych stanach, ojcowie założyciele dokonali niegdyś sprawy bezprecedensowej. W pierwszym punkcie pierwszej poprawki do Konstytucji ogłosili, że państwo zrzeka się kontroli nad przekonaniami i praktykami religijnymi. Upłynęło bez mała 200 lat - najczęściej wymienia się w tym kontekście rozstrzygnięcie Sądu Najwyższego w sprawie Everson v. Board of Education z 1947 roku - by wolność religijna została radykalnie przeformułowana jako "neutralność" wyznaniowa państwa, ze znaczną korzyścią dla światopoglądu laickiego. Konsekwencją jest "nagi plac publiczny", jak to bywa określane. Pod pojęciem tym rozumie się wymuszoną prywatyzację religii oraz inspirowanej religijnie moralności, co sprawia, że jedna i druga zostaje usunięta ze sfery publicznej w państwie rządzonym przez "My, naród", który uparcie, choć nie zawsze konsekwentnie w sensie myślowym, pozostaje entuzjastycznie religijny.

Rzekomo świecki porządek w Ameryce nie miał kiedyś odpowiednich narzędzi, by rozwiązać tak zasadnicze problemy, jak sens człowieczeństwa i uprawnienia niewolników pochodzenia afrykańskiego (kwestie te pojawiły się na sztandarach religijnych purytanów).

A dziś nie posiada odpowiednich narzędzi, by wypowiedzieć się w kwestii człowieczeństwa i uprawnień nienarodzonego dziecka i innych istot, które nie mają możliwości upominać się o swe prawa. Pytania te leżą u podłoża tzw. wojen kulturowych.

Od purytańskich początków po akt założycielski, od Emersona i Lincolna po Rauschenbuscha i Deweya, Amerykanie parali się kompleksowymi opisami, usiłując zrozumieć amerykański wątek opowieści o świecie. Stephen Webb opublikował ostatnio niewielką książeczkę zatytułowaną "American Providence: A Nation with a Mission", która zasługuje na znacznie więcej uwagi, niż jej na sobie skupiła.

Nie powinniśmy też zapominać o pracach Reinholda Niebuhra i jego brata H. Richarda Niebuhra, zwłaszcza o "The Kingdom of God" tego drugiego. Moim zdaniem Reinhold był w znacznie większym stopniu chrześcijaninem i chrześcijańskim myślicielem, niż utrzymują niektórzy z jego współczesnych krytyków. Przed ponad 50 laty Niebuhrowie wspólnie rozwijali długą tradycję teologów zmagających się z amerykańskim wątkiem opowieści o świecie. Zwłaszcza Reinhold był chyba pod zbyt wielkim wrażeniem ironii amerykańskich losów, jak to nazywał. Z tak wielkim sceptycyzmem podchodził do dumy, jaka często towarzyszyła idei narodowego posłannictwa - przychodzi na myśl np. pojęcie "Manifest Destiny" i cele, do których to pojęcie bywało zaprzęgane - że nie umiał konstruktywnie wpleść w swoje rozważania motywu tego niezłomnego przywiązania do naszej narodowej opowieści, który biegnie od "poruczenia wśród głuszy" przez "ukochaną wspólnotę" Martina Luthera Kinga i "miasto na wzgórzu" Ronalda Reagana po drugie orędzie inauguracyjne George'a W. Busha, gdzie wyznaczył on Ameryce zadanie krzewienia w świecie wolności i demokracji.

Wśród tych, którzy podjęli głęboki namysł nad eksperymentem amerykańskim, był jeszcze jeden teolog: ojciec John Courtney Murray. Zmarły w 1960 roku, pamiętany jest przede wszystkim jako współautor wydanej przez Sobór Watykański II deklaracji o wolności religijnej. Tymczasem jego książka "We Hold These Truths" z 1960 roku powinna stanowić ważny punkt odniesienia we wszystkich dyskusjach o roli Ameryki w działaniach Opatrzności. Murray żywił wielki podziw dla ojców założycieli, przede wszystkim za umiar w intencjach. Twierdził, że amerykański porządek ustrojowy opiera się nie na "artykułach wiary", lecz "artykułach pokoju". W odróżnieniu od innych myślicieli Murray nigdy nie mylił Ameryki z Kościołem. Jako katolik miał już Kościół, któremu winien był swą pierwszą lojalność - to Kościół powszechny, o wielowiekowych doświadczeniach z państwami, także tymi o uniwersalistycznych dążeniach, domagający się tej pierwszej lojalności.

Podstawowy zarzut amerykańskich antykatolików brzmi, że katolicyzm wymaga "podwójnej lojalności" - wobec Ameryki i Kościoła, tej drugiej wcześniejszej i ważniejszej. Zarzut ten był i wciąż jest słuszny, ale wspomniane lojalności nie muszą ze sobą kolidować. Murray dowodził, że lojalność katolicka uzupełnia i umacnia lojalność wobec eksperymentu amerykańskiego. W duchu "Listu do Diognetosa" uważał, że Ameryka jest zarówno ojczyzną, jak i obczyzną.

Już w 1960 roku Murray dostrzegał, że elity protestanckie, w tym także teologiczne, znużyło myślenie o Ameryce w kategoriach Bożej Opatrzności. W "We Hold These Truths" malował wizję demokracji, w której obywatele "toczą cywilizowane spory" o to, jak powinniśmy ułożyć nasze wspólne życie. Był zdania, że geniusz eksperymentu amerykańskiego, ugruntowany w - jak to nazywał - Amerykańskim Dezyderacie, polegał na zapewnieniu procedur i pielęgnowaniu zwyczajów, które pozwolą kontynuować spory aż do ostatecznego nadejścia obiecanego Królestwa. Proponował, by po drodze do Królestwa polityka - debata o tym, jak powinniśmy ułożyć wspólne życie - kierowała się prawem natury. Prawo natury z definicji nie jest własnością jednej religii czy wyznania, aczkolwiek opatrznościowym zadaniem Kościoła katolickiego pozostaje strzeżenie i głoszenie bez ustanku prawd o naturze rzeczywistości i naturze Boga, na których oparli się ojcowie założyciele. "Na samym początku - napisał w II wieku n.e. św. Ireneusz - Bóg zaszczepił w sercu człowieka zasady prawa natury. Później przypomniał o nich, dając mu Dekalog". Wszyscy ojcowie założyciele podzielali to przekonanie. W wizji Murraya debata publiczna kierująca się przepisami prawa natury - z obecnością Kościoła skutecznie przeciwstawiającego się bałwochwalczym roszczeniom demokracji do absolutnego charakteru - mogłaby dostarczyć filozofii publicznej, która pozwoliłaby eksperymentowi amerykańskiemu zbudować społeczeństwo na tyle sprawiedliwe i wolne, jak tylko jest to możliwe na naszym babilońskim wygnaniu z prawdziwej ojczyzny.

Mówienie o publicznej filozofii eksperymentu amerykańskiego wielu współczesnym wydaje się niedorzeczne lub utopijne. Ich zdaniem wspólny język debaty publicznej rozpadł się na miliony odłamków stanowiących różne interpretacje rzeczywistości. Porzuciwszy pojęcie prawdy moralnej, polityka przestała być debatą o tym, jak powinniśmy ułożyć nasze wspólne życie i jest wojną prowadzoną innymi metodami, by posłużyć się sformułowaniem Alasdaira MacIntyre'a. Wspólnej amerykańskiej kultury już nie ma - mówią niektórzy - i powinniśmy przestać udawać, że istnieje. Są tylko subkultury. Wybierz swą subkulturę, przyjmij za swoje jej żale, poglądy oraz slogany i przygotuj się do walki z wrogiem. Wyzwoleni od iluzji, że razem z naszymi oponentami możemy powtórzyć za Deklaracją Niepodległości: "Uważamy te prawdy za oczywiste", mamy uznać toczenie cywilizowanych sporów za jałowe i pogodzić się z faktem, że możliwe są tylko zwycięstwa jednych frakcji kosztem innych. Taki już jest nasz nieszczęsny albo - zdaniem wielu - szczęsny los. Ci ostatni znajdują się w swym żywiole, tocząc bezkompromisową walkę, w której wszystkie chwyty są dozwolone, a jedyny cel stanowi bezwarunkowa kapitulacja wroga.

Sytuacja ta nie jest zupełnie nowa. Dzisiejsze wojny kulturowe - jak się je trafnie nazywa - uderzająco przypominają konflikty moralne i polityczne, które poprzedziły wojnę secesyjną. Z okazji 50. rocznicy wydania "The Public Philosophy" Waltera Lippmana wróciłem ostatnio do lektury tej książki. Lippman opisuje klimat - przed powstaniem ruchu obrony praw obywatelskich, wojną wietnamską, rewolucją kulturalną i seksualną, sądową legalizacją aborcji - nie całkiem odmienny od obecnego. Jak dawno to było! Upłynęło już tyle czasu, odkąd toczyliśmy cywilizowane spory, wychodząc z założenia, że wszyscy "uważamy te prawdy za oczywiste".

Nawiasem mówiąc, lekarstwem zalecanym przez Lippmana, jeśli w ogóle jakoweś proponuje, jest powrót do idei prawa naturalnego. Choć Lippman był żydem (aczkolwiek niejednoznacznie zdeklarowanym), chrześcijanin Reinhold Niebuhr uznał jego książkę za zbyt katolicką. Trzeba uczciwie przyznać, że w okresie tych 50 lat Kościoły niewiele pomogły w odnowieniu koncepcji polityki jako demokratycznej debaty o tym, jak powinno wyglądać wspólne życie. Kościoły te - nazywane kiedyś Kościołami głównego nurtu (choć teraz należałoby raczej mówić o starym, a w rosnącym stopniu także o bocznym nurcie) zatknęły sztandar z napisem "Tako rzecze Pan" na kulturowej i politycznej platformie lewicy.

Ewangelikalno-protestanckie pospolite ruszenie często umieszcza ten sam sztandar na kulturowej i politycznej platformie prawicy. W kontekście tych rozważań nie ma większego znaczenia, że ci z prawicy mają obecnie większe możliwości polityczne.

Poza znaczącymi wyjątkami jedni i drudzy są przeciwnikami inspirowanej religijnie publicznej filozofii eksperymentu amerykańskiego; jedni i drudzy przyczyniają się do politycznego psucia wiary chrześcijańskiej i religijnego psucia autentycznej polityki.

Wracamy więc do początku. Gdy spotkam Boga, chcę go spotkać jako Amerykanin. Rzecz jasna, nie jest to dla mnie najważniejsze, ale chcę spotkać Boga jako człowiek, który próbował - i zachęcał do tego innych - potraktować poważnie amerykański wątek opowieści o świecie. Jednym słowem, moja teza brzmi: eksperyment amerykański nie jest Bogu obojętny, a zatem nie powinien być obojętny tym z nas, którzy są powołani do myślenia o Bogu i Jego doczesnych działaniach. Babilonem dzisiejszych Amerykanów są USA. Staramy się o ich pomyślność, w której odnajdziemy pomyślność naszą, tęskniąc i eucharystycznie antycypując Nowe Jeruzalem, cel naszej pielgrzymki. Czas przemyśleć na nowo - głęboko, teologicznie - opowieść o Ameryce i jej miejscu w opowieści o świecie.

Richard John Neuhaus

© "First Things"

przeł. Tomasz Bieroń

p

*Richard John Neuhaus, ur. 1936, pisarz i teolog amerykański. Był pastorem protestanckim, który w 1991 roku przeszedł na katolicyzm i obecnie jest księdzem w diecezji nowojorskiej. Kieruje Instytutem Religii i Życia Publicznego, jest także redaktorem naczelnym katolickiego miesięcznika "First Things". Opublikował wiele książek z dziedziny teologii i filozofii politycznej. W Polsce ukazały się m.in. "Biznes i Ewangelia" (1993) oraz "Śmierć w piątek po południu" (2001).