p
Ian Buruma*
Kryzys holenderskiego multikulturalizmu
Rita Verdonk, holenderska minister ds. imigracji i polityki integracyjnej zwana "Żelazną Ritą", wysuwa zadziwiające propozycje. Nie tylko chciała zakazać noszenia burki w miejscach publicznych, ale zasugerowała również, że obywatele Holandii powinni mówić na ulicach wyłącznie po holendersku. Na dobitkę zażyczyła sobie, by policjantom wypłacano roczną premię za aresztowanie określonej liczby nielegalnych imigrantów. Sugestie te są miarą nastrojów panujących w kraju, który kiedyś z dumą uważał się za najbardziej liberalny i tolerancyjny na świecie. Chociaż Rita Verdonk przegrała ostatnio w wyborach na szefa konserwatywnej partii VVD, nadal pozostaje jednym z najpopularniejszych holenderskich polityków.
Co się stało ze słynną holenderską tolerancją? Jak wyjaśnić fakt, że aż 51 proc. ludności Holandii deklaruje negatywny stosunek do muzułmanów - odsetek większy niż we Francji i Wielkiej Brytanii, a nawet w Niemczech, gdzie podobną postawę deklaruje 47 proc. obywateli? Sądzę, że Holendrów ogarnęła panika. Byli tak mocno przekonani o doskonałym funkcjonowaniu swego multikulturalnego modelu i tak bardzo dumni ze swojej pozycji czempionów tolerancji, że wpadli w pułapkę samozadowolenia. Być może muzułmanie sprawiają kłopoty gdzie indziej, ale na pewno nie w Amsterdamie - myśleli. Kiedy muzułmanie naprawdę zaczęli sprawiać kłopoty - wypisując na swoich sztandarach hasła agresywnej rewolucji religijnej i mordując filmowca Theo van Gogha - na modelu holenderskim pojawiły się poważne rysy. Okazało się, że w przypadku niektórych przynajmniej muzułmanów multikulturalizm nie zdał egzaminu.
Uraziło to dumę narodową Holendrów. Ich kraj nagle przestał być wyjątkowy. Fatalny związek ekstremizmu religijnego na Bliskim Wschodzie z problemami wyobcowanych imigrantów w Europie nagle ujawnił się na przedmieściach Amsterdamu. Było to tym bardziej przykre, że sami Holendrzy stosunkowo niedawno wyzwolili się z pęt religijnych i społecznych rygorów. Laicka kultura spod znaku "sex, drugs and rock and roll" ma swój rodowód w latach 60. Przedtem w społeczeństwie holenderskim nadal obowiązywały dosyć surowe normy religijne. Większość ludzi głosowała na partie religijne, chodziła do szkół religijnych dotowanych przez państwo, grała w piłkę w katolickich lub protestanckich klubach i tak dalej. Chrześcijaństwo holenderskie nie zrodziło oczywiście terrorystycznego ekstremizmu, ale przed II wojną światową małżeństw protestantów z katolikami było przypuszczalnie mniej niż dzisiaj notuje się małżeństw mieszanych z udziałem muzułmanów.
Inaczej niż we Francji, Włoszech czy Niemczech, w Holandii nie ma tradycji skrajnej prawicy. Faszyzm nigdy nie cieszył się tutaj znaczącym poparciem, a polityczna przemoc należała do rzadkości. Tym, co odróżniało holenderskiego populistę Pima Fortuyna od takich postaci jak Jean-Marie Le Pen czy Jörg Haider, było jego oburzenie na muzułmańskich imigrantów za podważanie liberalnego konsensusu obejmującego emancypację kobiet i prawa homoseksualistów. Można powiedzieć, że po rewolucji kontrkulturowej z lat 60. ten ciężko wywalczony laicki liberalizm stał się czymś w rodzaju tożsamości narodowej, którą muzułmańscy "cudzoziemcy" usiłowali zniszczyć. Reakcja Fortuyna nie była jednak liberalna. Podobnie jak Verdonk snuł on wizje prowincjonalnej, monokulturowej Holandii, która nigdy nie istniała i z pewnością nigdy nie powstanie.
W porównaniu do większości innych krajów, nawet zachodnioeuropejskich, Holandia istotnie może się poszczycić tradycją tolerancji. Dlatego zbiegł tutaj Kartezjusz i dlatego szukali tutaj schronienia hiszpańscy i portugalscy Żydzi, jak również hugenoci z Francji. Ale tolerancja to nie to samo co kosmopolityzm. Paryż i Londyn od dawna były miastami kosmopolitycznymi, ale o Amsterdamie nie można tego powiedzieć. Tolerancja często oznacza obojętność. To oczywiście lepsze niż nietolerancja, która posuwa się do przemocy, ale nie zawsze wystarczające. Do niedawna imigranci w Holandii byli zaniedbywani. Ich problemy ignorowano, a polityków, którzy sugerowali, że może się to źle skończyć, nazywano rasistami.
W społeczeństwie kosmopolitycznym przedstawiciele różnych kultur współżyją ze sobą jako równoprawni obywatele. Imigranci w społeczeństwie holenderskim raczej nie są traktowani w ten sposób - nie dlatego że Holendrzy są nietolerancyjni, ale dlatego że Holandia trochę przypomina ekskluzywny klub. Ten klub narodowy ma swój regulamin, swoje szyfry znane wszystkim członkom, swoje pasje (futbol), swój sentymentalny monarchizm i poczucie rodzinnej wspólnoty, po holendersku nazywane "gezelligheid". To ciepłe "gezelligheid" można okazać osobie goszczącej w kraju, ale imigrant szybko poczuje się wykluczony z towarzystwa.
Różnica w porównaniu do francuskiego czy amerykańskiego republikanizmu polega na tym, że opisane zjawisko ma charakter kulturowy, niewypowiedziany, nieujęty w systemie prawnym. Każdy obywatel francuski lub amerykański z zasady bez problemu może zostać członkiem republiki. Obywatel holenderski obcego pochodzenia nie zostanie tak łatwo zaakceptowany jako członek klubu. Nie usprawiedliwia to religijnego ekstremizmu, a tym bardziej rewolucyjnej przemocy, ale pomaga zrozumieć, dlaczego holenderski młodzieniec o marokańskich korzeniach, który chodził do holenderskich szkół, ma holenderską dziewczynę i pije holenderskie piwo, może poczuć się wykluczony i ulec umizgom purystycznej odmiany islamu, która oferuje nie tylko ideały polityczne, ale również poczucie przynależności.
Niewiele można zrobić, kiedy młody człowiek postanowi, że będzie zabijał i polegnie na polu bitewnym świętej wojny. Takim ludziom nic nie przemówi do rozsądku. Ale żeby zminimalizować atrakcyjność rewolucyjnej przemocy, trzeba zadbać o to, by większość europejskich muzułmanów czuła się akceptowana jako obywatele swoich krajów. To prawda, że mężczyźni z wiosek Maroka czy Anatolii nie traktują swoich kobiet w sposób możliwy do przyjęcia przez współczesnych Europejczyków, a poglądy wielu muzułmanów na homoseksualizm nie mieszczą się w głównym nurcie europejskiej opinii. Tego rodzaju poglądy powinny podlegać krytyce. Imigranci muszą zrozumieć, że to samo prawodawstwo, które pozwala im głosić takie przekonania, jakie chcą, zarazem chroni prawo innych do krytykowania, a nawet wyśmiewania tych przekonań.
Ale powiedzenie europejskim muzułmanom, że ich religia jest zacofana, a ich kultura gorsza od naszej, nie jest najskuteczniejszym sposobem na to, by poczuli się w Europie u siebie. Holendrzy, podobnie jak mieszkańcy wielu innych krajów europejskich, wciąż patrzą na imigrację w kategoriach kulturowych zamiast prawnoinstytucjonalnych. Największe zalety multikulturalizmu nadal można uratować, ale tylko pod warunkiem, że wyjdziemy poza zwykłą tolerancję i staniemy się również kosmopolitami.
Ian Buruma
przeł. Tomasz Bieroń
p
*Ian Buruma, ur. w 1951 w Holandii angielski pisarz, dziennikarz, komentator polityczny. Specjalista w dziedzinie spraw Dalekiego Wschodu, wykładał m.in. w Oksfordzie. Opublikował kilkanaście książek, m.in. "God's Dust. A Modern Asian Journey" (1989), "Inventing Japan" (2003), a ostatnio "Murder in Amsterdam" (2006). W Polsce ukazał się napisany wspólnie z Avishai Margalitem "Okcydentalizm" (2005). Fragment tej książki opublikowaliśmy w "Europie" nr 25 z 22 czerwca ub.r.