Chorobliwie ambitny młody medyk zabłysnął w Krakowie u boku prof. Antoniego Dziatkowiaka - pisze "Fakt". Szybko wkradł się w łaski słynnego kardiochirurga. Był jego pupilem i prawą ręką w krakowskim szpitalu im. Jana Pawła II., jednym z największych w Polsce ośrodków transplantacji serca.
"Był nieciekawym człowiekiem" - przyznaje dr Wojciech Serednicki, anestezjolog, który razem z Mirosławem G. pracował w prywatnej klinice w krakowskich Witkowicach. Inni znajomi doktora nie przebierają tak bardzo w słowach: "To był nieobliczalny furiat" - mówią wprost.
"Pamiętam sytuację z porannego obchodu" - opowiada "Faktowi" jedna z pielęgniarek szpitala im. Jana Pawła II. "Któryś z lekarzy miał inne zdanie niż G. o stanie zdrowia pacjenta i zalecanym leczeniu. Mirosław G. dostał szału. Wrzeszczał i trzaskał drzwiami. Był zarozumiały i zawistny" - wspomina.
Lekarz najdrobniejsze uwagi personelu traktował, jak atak na siebie. Na sprzeciw reagował furią. Uważał, że jest nieomylny. Lekceważył opinie kolegów. "Nigdy go nie lubiłem" - zdradza dr Jerzy Sadowski, obecny szef oddziału chirurgii serca w szpitalu im. Jana Pawła II.
Mirosław G. przymierzał się do zajęcia właśnie jego stanowiska. Mimo że w krakowskim szpitalu aż huczało od plotek o branych przez niego łapówkach. "Hurtownik", "łapa" - tak nazywali go koledzy z pracy i pacjenci.
Marek Starowicz, chemik z Krakowa, dobrze pamięta doktora G. "Słyszałem, że bierze łapówki. Taka opinia była wśród pacjentów powszechna" - nie kryje pan Marek, który od 9 lat ma przeszczepione serce. "Bałem się, co będzie, gdy i ode mnie zażąda pieniędzy. Ja ich nie miałem" - opowiada. Doktor G. decydował o poddaniu Starowicza transplantacji i miał go operować. Ale w ostatniej chwili rodzina pana Marka zdecydowała się na zabieg u innego chirurga z tego samego szpitala - u Jerzego Sadowskiego. Bardziej mu ufała. To rozsierdziło G. Nie mógł znieść, że pacjent wybrał konkurenta. "Gdy na koniec przyniosłem mu kosz kwiatów, fuknął na mnie ze złością" - opowiada pan Marek.
"Miałem doświadczenie wskazujące, że G. to zły człowiek, który jest gotów postępować nieetycznie" - potwierdza minister zdrowia Zbigniew Religa. I opowiada, jak bezwzględny potrafił być doktor G. W 1998 roku chirurdzy ze Śląskiego Centrum Chorób w Zabrzu przygotowywali się do przeszczepu serca pacjentowi, któremu groziła śmierć. Chory był już na stole operacyjnym, a lekarze jechali do Szczecina po serce dawcy. Nagle wszystko zostało wstrzymane. Powód? Do akcji wkroczył Mirosław G. Nie kontaktując się z chirurgami z Zabrza, zadzwonił do lekarza dyżurnego kraju i oświadczył, że potrzebuje tego serca dla swojego pacjenta - biskupa. Operacja się nie udała. Duchowny zmarł. Ale Mirosławowi G. nie przeszkodziło to w karierze. Wbrew opinii Zbigniewa Religi w 2002 roku dostał awans do Warszawy - na ordynatora kardiochirurgi w rządowej klinice MSWiA.
Z relacji lekarzy kliniki MSWiA wyłania się obraz egoistycznego tyrana, który terroryzował także podwładnych - pisze "Fakt". "Bez jego pozwolenia nic nie można było zrobić, nawet pójść do toalety. Potrafił okrutnie wyszydzać nas, kpić przy innych. Poniżał na każdym kroku" - opowiada jeden z lekarzy. A pielęgniarka z kliniki MSWiA dodaje: "Po chamsku rugał nas nawet w czasie operacji".
Dochodziło nawet do rękoczynów. Wściekły doktor G. potrafił uderzyć albo kopnąć asystujących mu współpracowników. Dlatego wiele pielęgniarek i lekarzy zwalniało się z pracy. "Doktor G. miał bardzo trudny charakter. Na jego oddziale rotacja pracowników była bardzo duża" - przyznaje teraz Marek Durlik, dyrektor szpitala MSWiA.
Mirosław G. był tyranem nawet w domu. Jak ustalił "Fakt", doświadczyła tego także jego żona. Po przeprowadzce z Krakowa oboje mieszkali w luksusowym apartamencie na warszawskim Mokotowie. Sąsiedzi często słyszeli krzyki dobiegające z mieszkania małżeństwa G. Dochodziło do tego, że awanturującego się lekarza musieli uspokajać policjanci. Pół roku temu żona G. wyprowadziła się.
Nigdy go nie szanowałem
Prof. Jerzy Sadowski, kierownik oddziału klinicznego chirurgii serca naczyń i transplantologii w krakowskim szpitalu im. Jana Pawła II.
Pracowałem z doktorem G. przez 10 lat. Nigdy się nie lubiliśmy. To, co zrobił, kładzie się wielkim cieniem nie tylko na całym naszym szpitalu. Boję się, że postępek doktora G. zaszkodzi całej polskiej transplantologi. Mogą się teraz odsunąć od nas i pacjenci, i sponsorzy, i władze państwa. Ludzie nabiorą bowiem przeświadczenia, że kardiochirurdzy to ludzie nieuczciwi. Że kierują się nie dobrem pacjenta, tylko swoimi ambicjami i chciwością. Przez jednego człowieka wszystkie nasze sukcesy pójdą w niepamięć. Przypnie się nam łatkę zabójców.
Był trudnym człowiekiem
Dr Wojciech Serednicki, anestezjolog z I Kliniki Chirurgii Szpitala Uniwersyteckiego.
Z doktorem G. pracował w prywatnej przychodni. "W głowie mi się nie mieści, że chirurg może ot tak sobie odłączyć aparaturę podtrzymującą życie chorego. Z doktorem G. pracowałem w ubiegłym roku. Nie przyjaźniliśmy się. Mam wrażenie, że on z nikim się nie przyjaźnił. Trudno byłoby go nawet nazwać dobrym kolegą. Zawsze jednak miałem go za znakomitego specjalistę. Jeżeli potwierdzą się stawiane mu zarzuty, będzie można powiedzieć o nim jedno: był dobrym lekarzem, ale miernym człowiekiem".