Poniedziałkowy poranek. Około 8.30 pod bramę Zakładu Karnego w Sieradzu podjechał srebrny fiat stilo. Było w nim trzech policjantów. Przyjechali zabrać na przesłuchanie w pabianickiej Prokuraturze Rejonowej tymczasowo aresztowanego mężczyznę. Kilka minut później, kiedy chcieli odjechać, z budki wartowniczej na wieżyczce tuż nad bramą padły strzały.

"To była seria z broni maszynowej. Podbiegłam do okna i widziałam, jak po wieżyczce biega strażnik. Wymachiwał bronią" - relacjonuje Renata Szymańska, która mieszka w bloku sąsiadującym z więzieniem. Kobieta nie mogła wiedzieć, do kogo strzelał strażnik. Samochód z policjantami wciąż pozostawał za więziennymi murami. Kule przestrzeliły szyby w aucie i trafiły wszystkie siedzące w nim osoby. Dwóch funkcjonariuszy: 32-letni młodszy aspirant z Pabianic i o rok młodszy sierżant z Łodzi zginęli na miejscu.

Reklama

Grożący bronią strażnik nie pozwalał nikomu zbliżyć się do ofiar. Strzelał również do negocjatorów. "Odpowiedzieliśmy ogniem. Dopiero wtedy się poddał" - opowiada jeden z antyterrorystów biorących udział w akcji. Od momentu kiedy padły pierwsze strzały, minęły ponad dwie godziny. Dopiero wówczas ranny policjant i więzień trafili do szpitala.

"Ich stan jest bardzo ciężki. Od razu trafili na stół operacyjny. Mają znikome szanse na przeżycie" - nie dawał złudzeń Andrzej Wiśniewski, ordynator Szpitalnego Oddziału Ratunkowego w sieradzkim szpitalu. Niestety, miał rację. Podczas kilkugodzinnej operacji ranny policjant zmarł. Konwojowany przez policjantów więzień nadal walczył o życie.

Odpowiedzialny za masakrę Damian C. ma 28 lat, strażnikiem jest od sześciu. Ma żonę i dziecko. Co sprawiło, że wpadł w furię i jak szaleniec strzelał do ludzi? Znajomy strażnika, z którym rozmawialiśmy, wskazuje na kłopoty rodzinne. Chłopak miał problemy w domu, nie umiał sobie z nimi poradzić, załamał się psychicznie. Jak się nieoficjalnie dowiedzieliśmy, nad strażnikiem znęcała się jego żona. Mężczyzna dopiero co wrócił ze zwolnienia lekarskiego. Leczył się na chirurgii szczękowej. Podobno był w trakcie rozwodu.

Jak to możliwe, że przełożeni nie zauważyli jego złego stanu psychicznego i pozwolili mu pracować z bronią? "Stany nagłe są czasem jak uderzenie pioruna. Prowadziłem kilka podobnych spraw. Jedna z osób, które badałem, obudziła się pewnego ranka i nagle ni z tego, ni z owego zadźgała pięć osób: swoją rodzinę i sąsiadkę" - mówi psycholog Jacek Doliński.