Jeden z głównych inspiratorów interwencji w Iraku, lider amerykańskich neokonserwatystów, zachęca prezydenta Busha do prewencyjnego ataku na Iran. Ukazując analogie między Hitlerem a Ahmadineżadem, Podhoretz przekonuje, że negocjacje z radykałami pragnącymi zrewolucjonizować światowy układ sił nie mają sensu. Uderzając, zanim Iran wyprodukuje broń jądrową, Amerykanie unikną błędów, jakie wobec nazistów popełnili w 1938 roku Francuzi i Brytyjczycy. Najwyższy już czas rozprawić się z reżimem, który od prawie 30 lat w jawny sposób drwi z amerykańskiego przywództwa w świecie i próbuje przywłaszczyć sobie osiągnięcie, jakim było obalenie komunizmu.

Reklama

Tezy Podhoretza obrazują sposób myślenia radykalnych polityków skupionych wokół Busha, którzy od dłuższego czasu przekonują prezydenta do ataku na Teheran. Nie przyjmując do wiadomości, że interwencja iracka okazała się klęską, w wojnie z Iranem upatrują recepty na kolejny sukces.

p

Norman Podhoretz*

Rozmowy z Ahmadineżadem nie mają sensu

Reklama

Wbrew licznym upartym oponentom nadal uważam, że 11 września 2001 roku zaczęła się nowa wojna światowa. Nazywam ją IV wojną światową, ponieważ uważam również, że tak zwana zimna wojna była w istocie III wojną światową. Podobnie jak zimna wojna obecny konflikt ma korzenie ideologiczne i globalny zasięg, toczy się z użyciem nietradycyjnego wojskowego uzbrojenia i przypuszczalnie będzie się ciągnąć przez dziesięciolecia.

Naszym głównym przeciwnikiem w tej wojnie jest Iran, najważniejszy obecnie ośrodek ideologii islamofaszystowskiej oraz jako - jak czytamy w dorocznym raporcie Departamentu Stanu - główny sponsor terroryzmu, czyli podstawowej broni islamofaszystów. Przeciwnik ten może stać się o wiele bardziej niebezpieczny, jeśli uda mu się zbudować arsenał atomowy.

Reklama

Irańczycy zaprzeczają, jakoby dążyli do budowy arsenału atomowego i na tym samym oddechu informują nas, że pragną "zetrzeć Izrael z mapy", czego nie da się osiągnąć wyłącznie używając broni konwencjonalnej. Ambicje Ahmadineżada są jednak większe. Pragnie on uzyskać hegemoniczną pozycję na Bliskim Wschodzie i w Azji Środkowej, kontrolować pola naftowe w regionie i transport ropy przez Zatokę Perską. Gdyby Iran dysponował bronią atomową, nie musiałby jej nawet używać, żeby cele te znalazły się w jego zasięgu. Wystarczyłoby zastraszanie i szantaż.

Ale i to za mało powiedziane. Ahmadineżadowi marzy się rozszerzenie władzy i wpływów islamu na całą Europę. Grozi, że opór wobec Iranu doprowadzi do wojny jądrowej. I wreszcie największe marzenie, którego irański prezydent nie waha się nazywać po imieniu - "świat bez Ameryki". Nie jest to człowiek do końca zrównoważony psychicznie, ale chyba nie aż tak szalony, aby wyobrażać sobie, że mając broń jądrową, zetrze Amerykę z mapy. Oczekuje prawdopodobnie, że Ameryka nie będzie już chcieć go powstrzymywać. Zadowoli się, przynajmniej na krótką metę, światem z Ameryką, ale bez istotnych jej wpływów.

Amerykański establishment dyplomatyczny i wiele innych osób utrzymuje, że te marzenia to tylko fantazje wariata. Zwolennikom innego poglądu przypinają łatkę neokonserwatywnych histeryków, którzy chcą wciągnąć USA w kolejną bezsensowną wojnę leżącą w interesie Izraela. Tymczasem marzenia Ahmadineżada są bardziej realistyczne niż oceny ludzi, którzy uważają je za obłąkane rojenia. Analogia do III wojny światowej może pomóc w zrozumieniu, dlaczego tak jest.

Podczas tamtego konfliktu niektórzy z nas obawiali się niekiedy, że Sowieci przejmą kontrolę nad bliskowschodnimi polami naftowymi, a wtedy Zachód, mając do wyboru kapitulację lub próbę powstrzymania ZSRR pociągającą za sobą groźbę wymiany ognia jądrowego, zdecyduje się na to pierwsze rozwiązanie. A wtedy doszłoby do "finlandyzacji", jak to wówczas nazywano.

Polegałaby ona na ustanowieniu reżimów tak posłusznych Sowietom we wszystkich sprawach wewnętrznych i zagranicznych, że okupacja militarna stałaby się zbędna, a jednocześnie zachowany byłby pewien minimalny stopień suwerenności narodowej. Spekulowaliśmy, że w Stanach Zjednoczonych "finlandyzacja" przybrałaby subtelniejszą formę. W dziedzinie polityki zagranicznej politycy i komentatorzy z radością powitaliby nadejście nowej epoki przyjaźni i pokoju, w której zimnowojenna strategia powstrzymywania poszłaby do kosza, dzięki czemu Sowieci mogliby poszerzać obszar swojej hegemonii, nie napotykając poważniejszych przeszkód. Szansę na sukces wyborczy mieliby tylko ci kandydaci, którzy obiecywaliby wprowadzenie systemu socjopolitycznego bliższego modelowi sowieckiemu niż niesprawiedliwej plutokracji kapitalistycznej, w której okowach jęczeli nasi obywatele. Dzięki Bogu, dysydentom zza żelaznej kurtyny i Ronaldowi Reaganowi wygraliśmy III wojnę światową i tym samym uniknęliśmy spustoszeń, które przyniosłaby ze sobą finlandyzacja. Niestety, wynik IV wojny światowej nie jest wcale łatwy do przewidzenia.

Przyjrzyjmy się na przykład temu, co się wydarzyło przed kilkoma tygodniami, kiedy Irańczycy uwięzili piętnastu brytyjskich marynarzy. Czy marynarka brytyjska, która niegdyś niepodzielnie rządziła falami, podjęła działania odwetowe przeciwko temu aktowi agresji albo przynajmniej zagroziła ich podjęciem, jeśli jeńcy nie zostaną niezwłocznie wypuszczeni? Nic podobnego. Użycie siły było ostatnią rzeczą braną przez Brytyjczyków pod uwagę, o czym nie omieszkali zakomunikować światu. Uciekli się do "miękkiej siły", umiłowanej przez wyrafinowanych Europejczyków i ich amerykańskich poputczyków. Ale jakby ten pokaz bezsilności nie był już dostatecznie upokarzający, Brytyjczycy nie umieli zmobilizować żadnej miękkiej siły. Unia Europejska, do której należą, odrzuciła ich prośbę o zagrożenie Iranowi wstrzymaniem importu towarów. ONZ, pod którego auspicjami Brytyjczycy patrolowali wody międzynarodowe w miejscu, gdzie dokonano porwania, po raz kolejny pokazała swoją prawdziwą twarz, nawet nie potępiając Irańczyków. Rada Bezpieczeństwa zdobyła się tylko na wyrażenie "głębokiego zatroskania".

Według Johna Boltona, naszego byłego ambasadora przy ONZ, Irańczycy testowali Brytyjczyków, chcąc się przekonać, jaką cenę przyjdzie im zapłacić za coś, co dawniej zostałoby uznane za casus belli. Skoro zatem już dzisiaj Ahmadineżad potrafił wywołać takie niesłychanie służalcze reakcje, porywając brytyjskich marynarzy, to co mógłby osiągnąć, gdyby dysponował arsenałem nuklearnym - głowicami atomowymi, w które mógłby uzbroić rakiety zdolne dolecieć do Europy?

Podobnie jak "finlandyzacja", "islamizacja" rozciąga się również na sprawy wewnętrzne. Oto niedawna ilustracja tego procesu, opisana przez brytyjską prasę: "Szkoły w Anglii usuwają z programów nauczania historii Holocaust, aby nie urazić uczniów muzułmańskich, [...] do których światopoglądu należy negowanie Holocaustu". Z programu eliminuje się również lekcje o wyprawach krzyżowych, ponieważ "takie lekcje często stoją w sprzeczności z tym, czego naucza się w meczetach".

Ale dlaczego wyróżniać w tym kontekście Anglię? Znacznie gorsze rzeczy, i to na większą skalę, dzieją się w innych krajach europejskich, zwłaszcza we Francji, Niemczech, Włoszech, Hiszpanii, Danii i Holandii. Duże i coraz liczniejsze populacje muzułmańskie w tych krajach żądają uszanowania ich wartości i wrażliwości religijnej kosztem tradycyjnych wartości Zachodu, a w niektórych wypadkach nawet prawa. Zamiast domagać się, aby tak jak wszystkie wcześniejsze grupy emigrantów przyswoili sobie europejskie normy, prawie wszyscy europejscy politycy tchórzliwie ustępują wobec ich skandalicznych żądań.

I znowu nasuwa się pytanie, o ile więcej muzułmanie mogliby osiągnąć, gdyby w tle tego procesu stał irański szantaż nuklearny. Niektórzy obserwatorzy ostrzegają, że pod koniec XXI wieku cała Europa przekształci się w "Eurabię". Szanse na powstrzymanie tego procesu z pewnością zmaleją, jeśli Iran uzbroi się w broń jądrową i będzie gotowy przekazać ją ugrupowaniom terrorystycznym, które już teraz zaopatruje w katiusze i inne uzbrojenie.

A Stany Zjednoczone? Podobnie jak "finlandyzacja", "islamizacja" przybrałaby tutaj łagodniejszą postać. Podobnie jak Europejczycy, gdybyśmy musieli się zmierzyć z islamofaszystami uzbrojonymi przez Iran w broń jądrową, coraz mniej chętnie walczylibyśmy z wyłanianiem się świata ukształtowanego zgodnie z ich wolą i pragnieniami. Bo nawet jeśli Ahmadineżad nie dysponowałby jeszcze rakietami zdolnymi dolecieć do Stanów Zjednoczonych, z pewnością potrafiłby uruchomić falę nuklearnego terroru przeciwko nam. Działałby przypuszczalnie przez pośredników, po czym w żywe oczy zapierałby się wszelkich związków z nimi, nawet gdyby rakiety miały na sobie jednoznaczne znamiona irańskiego pochodzenia. Przeciwnicy odwetu i inne antywojenne siły dowodziłyby, że powinniśmy uwierzyć w te zapewnienia, bo poza znamionami, które można przecież podrobić, nie mamy żadnych solidnych dowodów.

Zresztą w tych samych ośrodkach opinii taki scenariusz uchodzi za niedorzeczny. Ich zdaniem żaden z jego elementów by się nie sprawdził, nawet gdyby Ahmadineżad sprawił sobie bombę, ponieważ strach przed odwetem powstrzymywałby go przed zaatakowaniem nas, tak jak powstrzymywał Sowietów podczas III wojny światowej. A świadomość, że atak nam nie grozi, wyeliminowałaby konieczność ulegania "islamizacji".

Posłuchajcie jednak, co Bernard Lewis, największy współczesny autorytet od świata islamskiego, ma w tym kontekście do powiedzenia na temat odstraszania: "Zasada gwarantowanego obustronnego zniszczenia była skuteczna przez całą zimną wojnę. Obie strony miały broń jądrową. Żadna ze stron jej nie użyła, ponieważ obie wiedziały, że druga strona odpowie tym samym. Ten mechanizm nie sprawdzi się w wypadku fanatyka religijnego. Dla niego gwarantowane obustronne zniszczenie nie jest straszakiem, lecz zachętą. Już teraz wiemy, że władze irańskie potrafią bez skrupułów wymordować rzesze swoich obywateli. Wielokrotnie byliśmy tego świadkami. Gdyby zrealizował się ostateczny scenariusz, władze wyrządziłyby swoim obywatelom wielką przysługę: dałyby im szybką i darmową przepustkę do nieba ze wszystkimi jego rozkoszami".

Nie powstrzymuje ich również umiłowanie ojczyzny: "Nie czcimy Iranu, czcimy Allaha. Patriotyzm jest bowiem tylko inną nazwą pogaństwa. Powiadam, niechaj ten kraj [Iran] ... pójdzie z dymem, byle islam zatriumfował na całym świecie" - to słowa ajatollaha Chomeiniego. Ajatollah Rafsandżani, uchodzący za "pragmatycznego konserwatystę", zapowiada zaś: "Jeśli przyjdzie dzień, kiedy świat islamu będzie wyposażony w broń posiadaną obecnie przez Izrael..., użycie bomby atomowej nie zostawi w Izraelu kamienia na kamieniu, natomiast w świecie muzułmańskim spowoduje tylko jakieś szkody".

Na przekór temu wszystkiemu ciągle słyszymy, że wszystko będzie dobrze, jeśli - by posłużyć się modnym obecnie żargonem - "nawiążemy dialog" z Iranem, a gdyby przyszło do najgorszego, to - określenie z tego samego żargonu - "da się żyć" z nuklearnym Iranem. Kiedy słyszy się takie rzeczy, to oprócz podobieństw między czasami obecnymi a III wojną światową nasuwają się również analogie między czasami obecnymi a okresem poprzedzającym II wojnę światową.

W roku 1938 Niemcy rządzone przez Adolfa Hitlera miały za sobą kilka lat remilitaryzacji sprzecznej z postanowieniami traktatu wersalskiego i innych umów międzynarodowych. Ale chociaż przywódca III Rzeszy jasno wyłuszczył w "Mein Kampf" swoje cele, mało kto traktował go poważnie. "Hitler momentami brzmi jak szaleniec, ale w rzeczywistości jest cwaniakiem, z którym można robić interesy" - pisał londyński "Times". Przyjąwszy to założenie, zrobiono z Hitlerem interes, podpisując w 1938 roku układ monachijski, który przyniósł "pokój naszym czasom", jak to ujął brytyjski premier Neville Chamberlain.

Dzięki Monachium "appeasement" stało się jednym z najbrzydszych słów w całym naszym leksykonie politycznym. A przecież było to wcześniej ważne i dopuszczalne narzędzie dyplomacji, oznaczające unikanie wojny łagodzeniem żalów drugiej strony. Gdyby Hitler był człowiekiem, za jakiego brały go późniejsze jego ofiary - konwencjonalnym politykiem, który dąży do realizacji ograniczonych celów i posługuje się groźbą wojny tylko w celu wzmocnienia swojej pozycji przetargowej - rzeczywiście można byłoby go udobruchać i tym samym zapobiec wybuchowi kolejnej wojny.

Hitler nie był jednak konwencjonalnym politykiem. Był rewolucjonistą dążącym do obalenia systemu międzynarodowego i zastąpienia go nowym porządkiem pod dominacją Niemiec. Dawał więc drugiej stronie do wyboru tylko dwie możliwości: opór albo kapitulację. Nie chcąc przyjąć tego do wiadomości, świat wmówił sobie, że jest jakieś wyjście, trzecie rozwiązanie - negocjacje. Ale biorąc pod uwagę cele Hitlera, negocjowanie z nim nie mogło zaowocować pokojem. Większość historyków twierdzi dzisiaj zgodnie, że gdyby uwierzono w jego słowa, mógłby zostać powstrzymany wcześniej i pokonany niepomiernie mniejszym kosztem.

Podobnie jak Hitler Ahmadineżad jest rewolucjonistą, który dąży do obalenia dzisiejszego systemu międzynarodowego i zastąpienia go nowym porządkiem pod dominacją Iranu, rządzonym przez polityczno-religijną kulturę islamofaszyzmu. Podobnie jak Hitler, w najmniejszym stopniu nie ukrywa swoich zamiarów, chociaż - znowu podobnie jak Hitler - czasem udaje, że chce dla swego kraju tylko tego, co mu się słusznie należy. W wypadku Hitlera to udawanie przybrało w 1938 roku formę deklaracji, że nie będzie dalszych żądań, jeśli Sudety przejdą pod władzę Niemiec. W wypadku Ahmadineżada to udawanie przybiera formę deklaracji, że program atomowy Iranu służy wyłącznie celom pokojowym, a nie produkcji bomby. W tym miejscu jednak napotykamy ciekawą różnicę między dawnymi i obecnymi czasami. Pod koniec lat trzydziestych prawie wszyscy wierzyli albo wmawiali sobie, że Hitler mówi prawdę, gdy deklaruje, że po Monachium nie będzie wysuwał kolejnych roszczeń. Natomiast dzisiaj nikt nie wierzy, że Ahmadineżad mówi prawdę, deklarując, że Iran nie zamierza budować arsenału nuklearnego. Ponadto prawie wszyscy się zgadzają, że byłoby najlepiej, gdybyśmy go powstrzymali, tylko broń Boże nie za pomocą siły wojskowej - to absolutnie nie wchodzi w grę. Ale jeśli nie siła wojskowa, to co?

Po pierwsze, mamy dyplomację, czyli wojnę prowadzoną innymi środkami. I tak trzy i pół roku temu, a więc jeszcze zanim Ahmadineżad został prezydentem, zaczęliśmy uprawiać z Iranem dyplomatyczne kontredanse, to znaczy prowadzić negocjacje z użyciem kija i marchewki, których szczegółów nikt już nie pamięta - nawet, jak podejrzewam, ich uczestnicy.

Druga możliwość to sankcje. Jak wiadomo z historii, rzadko odnoszą one skutek, bo z reguły dotykają bezsilną ludność objętego sankcjami kraju, a nie jego władze. Sprzeciw Rosji i Chin spowodował, że Rada Bezpieczeństwa miała ogromne kłopoty z nałożeniem takich sankcji na Iran. Jednak i one miały niewielki wpływ na tempo prac nad bronią atomową. Irańczycy zyskali jeszcze trochę czasu. Ponieważ nadzieja umiera ostatnia, niektórzy uważają, że rozwiązaniem są bardziej dotkliwe sankcje. Tym razem jednak ich celem nie byłoby zmuszenie Iranu do wypełniania zobowiązań, lecz wywołanie powstania. Zwolennicy tej metody mówią nam, że "mułłokracja" jest bardzo niepopularna. Mówią nam, że irańska młodzież marzy o pozbyciu się represyjnego i skorumpowanego reżimu i zastąpieniu go demokracją. Oraz że gdyby w Iranie nastąpiły takie przemiany, nie mielibyśmy powodu obawiać się tego państwa nawet wtedy, gdyby miał broń jądrową.

Broń, którą posługujemy się podczas IV wojny światowej to również ekonomiczne, dyplomatyczne i inne niewojskowe narzędzia siły. W odniesieniu do takich krajów jak Egipt czy Arabia Saudyjska warto się nimi posłużyć. Iran jest jednak innym przypadkiem. Jeśli chcemy zapobiec jego nuklearyzacji, nie mamy alternatywy dla użycia siły wojskowej - tak jak nie mieliśmy jej w roku 1938.

Ponieważ inwazję wojsk lądowych należy z różnych powodów wykluczyć, jedynym rozwiązaniem są naloty bombowe. Irańskie instalacje atomowe są rozproszone i wiele z nich znajduje się pod ziemią. Zniszczenie ich wymagałoby więc znacznej liczby misji, także z użyciem pocisków przebijających bunkry (czyli taktycznej broni jądrowej - przyp. red.). Należy jednak przypuszczać, że nie zdołano by zniszczyć wszystkich podziemnych instalacji. Iran nie musiałby zatem zaczynać swojego programu atomowego od nowa, choć naloty opóźniłyby go o wiele lat i mogłyby nawet doprowadzić do obalenia mułłów.

Przeciwnicy bombardowania - nie tylko lewicowe pięknoduchy, ale również wielu Amerykanów i Izraelczyków pozbawionych złudzeń co do natury, zamiarów i potencjalnej destrukcyjności reżimu irańskiego - nie wierzą, że bombardowania doprowadziłyby do upadku mułłokracji. Wprost przeciwnie, wszyscy Irańczycy, łącznie z demokratycznymi dysydentami stanęliby w obronie ojczyzny. Według innych czarnych scenariuszy Iran zacznie jeszcze bardziej mieszać w irackim kotle, ostrzela Izrael rakietami uzbrojonymi w głowice biologiczne lub chemiczne, a cena ropy poszybuje do góry, co będzie mieć katastrofalne konsekwencje dla światowej gospodarki. Wreszcie, oburzenie świata losem ofiar cywilnych sprawi, że dzisiejszy antyamerykanizm będziemy wspominać z łezką w oku.

W orędziu o stanie państwa w roku 2002 prezydent Bush powiedział, że nie będzie siedzieć z założonymi rękami i patrzeć, jak najbardziej niebezpieczne reżimy na świecie wchodzą w posiadanie najbardziej niszczycielskiej broni. Na myśli miał Irak, ale później wielokrotnie dał do zrozumienia, że te same słowa odnosi się też do Iranu. "New York Times" napisał niedawno, że Bush wziął sobie do serca ostrzeżenie 21 arabskich przywódców, którzy powiedzieli w marcu, że "pęd Iranu do technologii jądrowej może zapoczątkować >>gorączkowy i destrukcyjny wyścig zbrojeń w regionie<<". Taka reakcja państw regionu na sięgnięcie przez Iran po hegemoniczną pozycję na Bliskim Wschodzie i w Azji Środkowej oznaczałaby klęskę wszelkich wysiłków antyproliferacyjnych i znacznie zwiększyłaby ryzyko użycia broni jądrowej.

Istotnym zmartwieniem prezydenta, ściśle związanym z groźbą bliskowschodniego wyścigu zbrojeń, jest także przetrwanie Izraela - kraju, do którego ma życzliwszy stosunek niż którykolwiek z poprzednich prezydentów USA. Zobaczymy, czy obecny prezydent, opluwany bardziej bezlitośnie i mniej zasłużenie niż jakikolwiek szef amerykańskiej administracji na przestrzeni dziejów uzna za możliwe podjęcie jedynych działań, które mogą powstrzymać Iran przed realizacją swoich diabelskich zamiarów wobec nas i wobec Izraela. Jako Amerykanin i Żyd gorąco się o to modlę.

Norman Podhoretz

&copy; Commentary, czerwiec 2007

przeł. Tomasz Bieroń

p

*Norman Podhoretz, ur. 1930, amerykański publicysta i pisarz polityczny, uważany za jednego z intelektualnych patronów neokonserwatyzmu. Urodzony w prostej rodzinie żydowskich imigrantów z Galicji, szybko stał się jednym z najważniejszych amerykańskich analityków politycznych. W latach 50. związał się z pismem "Commentary", którym następnie kierował przez 35 lat, czyniąc z niego jedno z najbardziej wpływowych pism amerykańskich. Ataki terrorystyczne z 11 września 2001 postrzegał jako początek IV wojny światowej, rzecznik bardzo radykalnych rozwiązań w "wojnie z terroryzmem", łącznie z użyciem broni jądrowej. Wielokrotnie gościł na łamach "Europy" - w nr 148 z 3 lutego br. opublikowaliśmy debatę z jego udziałem "Czy Ameryka rządzi światem?".