Zrobiliśmy, co mogliśmy - mówią policjanci z Bartoszyc. Pierwsi dostali informację, że do jednego z pobliskich jeziorek wpadł ośmioletni chłopczyk. Dyżurny wysłał tam radiowóz, zawiadomił też straż i pogotowie.

Mundurowi przyjechali pierwsi. Wokół jeziorka stał tłum ludzi, nikt nie potrafił powiedzieć, gdzie wpadł chłopczyk. Nie było go widać - opowiada dziennikowi.pl rzecznik policji w Bartoszycach, asp. szt. Henryk Sołodki. Przyznaje, że policjanci, którzy dotarli nad jeziorko, nie umieli pływać. "Ale nawet gdyby umieli i tak by go nie uratowali. Do jeziorka mieli kawał drogi. Było już za późno" - mówi. Dodaje, że mogli to zrobić tylko gapie.

Reklama

Dlaczego do tonącego wysłano policjantów, którzy nie umieją pływać? To nie było ratowanie tonącego. To było zabezpieczenie miejsca zdarzenia - tłumaczy Henryk Sołodki. Z komendy nad jeziorko jest kawałek drogi - przez ten czas chłopczyk nie mógł utrzymać się na wodzie. Ktoś musiałby mu pomóc. Ale - jak zapewniają policjanci - gdyby przyjechali, a byłaby szansa na uratowanie ośmiolatka, zrobiliby wszystko, nawet narazili własne życie.

Chłopczyka z wody wyciągnęli ratownicy. Ciało znaleźli przypadkiem. "Ja jestem ratownikiem wodnym. Gdybym to ja pojechał, też bym go nie uratował. To było już tylko szukanie ciała" - przekonuje Sołodki. Potwierdza, że w policji nie ma wymogu umiejętności pływania. Sam, gdyby mógł, takie szkolenie by wprowadził.

Reklama

Sprawą zajęła się prokuratura. Ale śledczy nie mają zastrzeżeń do policji, a do rodziców chłopca, którzy nie dopilnowali dziecka. Na razie nie usłyszeli zarzutów - prokuratura dopiero bada sprawę.