Nawet 300 tys. cudzoziemców mieszka w Polsce nielegalnie. Imigranci budują i sprzątają nasze domy, pilnują dzieci, gotują w orientalnych restauracjach albo handlują na bazarach. Na czarno. Budżet państwa rocznie traci na tym nawet 200 mln złotych.
Do Aleksandry los uśmiechnął się pięć lat temu. 23-letnia Ukrainka po kilku miesiącach dorywczej pracy jako kucharka, sprzątaczka i gosposia dostała ofertę zatrudnienia na stałe. Dobra pensja, ośmiogodzinny dzień pracy i gwarantowane zatrudnienie na najbliższy rok albo i dłużej. Był tylko jeden problem. Dziewczynie właśnie kończyła się wiza. Według przepisów w ciągu kilku dni powinna wrócić na Ukrainę. A prawo wjazdu do Polski dostałaby ponownie dopiero po trzymiesięcznej przerwie. – Musiałam wybierać. Albo wegetacja na Ukrainie, albo dobra praca w Polsce, obarczona ryzykiem, że już do was więcej nie wjadę – mówi „DGP” kobieta. Wybrała pracę.
W szarej strefie żyje od ponad pięciu lat, zarabia przeciętnie 2,5 tys. zł miesięcznie. Z tej pensji wybudowała sobie na Ukrainie domek. W Polsce nie istnieje ani dla systemu skarbowego, ani dla ZUS. Podobnie jak dziesiątki tysięcy jej rodaków i nielegalnych imigrantów z innych krajów, którzy przyjechali do Polski za chlebem.
- Zdecydowana większość obcokrajowców, którzy decydują się pozostać w naszym kraju, próbuje zalegalizować pobyt – mówi „DGP” zastępca dyrektora zarządu ds. cudzoziemców Komendy Głównej Straży Granicznej mjr Andrzej Jakubaszek. Z różnym skutkiem. Często im się to nie udaje. Na przeszkodzie stają skomplikowane procedury, przez które wyjątkowo trudno przebrnąć. Jeśli nie uda się zrobić tego zgodnie z prawem, cudzoziemcy próbują innych sposobów: na ślub, na dziecko czy lewe zaproszenie. Bywają oszukiwani przez nieuczciwe agencje pośredniczące w załatwianiu pracy i legalizowaniu pobytu. W końcu machają na wszystko ręką, bo na nielegalu w Polsce da się żyć. Nikt nie robi problemów z zatrudnianiem na czarno czy z wynajęciem mieszkania.
– Ale cierpliwość w końcu każdemu się kończy. Ileż można żyć w strachu przed deportacją? – pyta Aleksandra. Ona miała dość. Dlatego razem z grupą znajomych rozpoczęła akcję na rzecz abolicji dla nielegalnych cudzoziemców. Ludzie zrzeszeni wokół komitetu Imigranci na rzecz Abolicji, który tworzą m.in. Fundacja Rozwoju „Oprócz granic”, Forum Różnorodności, Stowarzyszenie Wolnego Słowa, Fundacja Nasz Wybór, w ciągu kilku tygodni rozpętali ogólnopolską kampanię. Domagają się prawa do uczciwego i godnego życia. „Prosimy o to, by Polska skorzystała z naszych umiejętności, przedsiębiorczości i pracowitości” – piszą twórcy apelu, pod którym podpisało się już 1,6 tys. osób. Petycja tydzień temu trafiła do prezydenta i premiera. Wcześniej aktywiści zorganizowali przed Sejmem pikietę. Kilkudziesięciu cudzoziemców manifestowało z transparentami: „Wszyscy jesteśmy dziećmi imigrantów”, „Chcemy wyjść z szarej strefy”.
Do Sejmu specjalna delegacja zaniosła też koszyk zielonych jabłek. – Zieleń to kolor nadziei, a jabłka dlatego, że bardzo wielu imigrantów pracuje w Polsce sezonowo, często właśnie przy zbiorze tych owoców – tłumaczyła jedna z protestujących.
50 czy 300 tysięcy
Ilu nielegalnych imigrantów mieszka i pracuje w naszym kraju? – Nie ma oficjalnych danych, ze statystyk Straży Granicznej wynika, że tylko w ciągu ostatnich 3 lat wjechało do Polski 264 tys. osób więcej, niż z niej wyjechało – mówi nam Ksenia Naranovicz, szefowa Fundacji Rozwoju „Oprócz granic”. Część z nich znalazła pracę i została, część skorzystała z otwartych granic i ruszyła dalej na Zachód. Organizacje pozarządowe szacują, że Ukraińców, Białorusinów, Wietnamczyków, Ormian czy Nigeryjczyków, którzy od lat mieszkają u nas nielegalnie, może być nawet dwa razy więcej.
MSWiA upiera się jednak, że nielegalna imigracja nie jest w Polsce zjawiskiem masowym. Maciej Duszczyk z zespołu doradców strategicznych premiera mówił, że społeczność nielegalnych cudzoziemców to maksimum 50 tys. osób. Podobnie jak Straż Graniczna, która szacuje ją na kilkadziesiąt tysięcy osób. Ale rok temu rzecznik praw obywatelskich Janusz Kochanowski wspominał o 300 tys. osób.
Zdecydowana większość cudzoziemców pracuje. Wietnamczyków i Ormian najczęściej można spotkać przy bazarowych stoiskach z odzieżą czy w barach. Ukraińcy i Białorusini raczej zatrudniają się na budowach. Ich krajanki pracują jako gosposie i nianie. Co ciekawe, w zeszłym roku ujawniono ponaddwukrotnie więcej przypadków nielegalnego zatrudnienia cudzoziemców niż w 2008 r. (697 w ub.r. i 343 w 2008 r.). – A przecież wielu z nich może płacić podatki i łożyć na rozwój kraju, w którym mieszka. Trzeba tylko dać im szansę – dodaje Naranowicz.
Ale to niejedyny argument natury ekonomicznej przemawiający za abolicją. – To krok w dobrą stronę ze względu na potrzeby polskiej gospodarki – mówi „DGP” Andrzej Sadowski z Centrum im. Adama Smitha. Po wejściu do UE, kiedy zachodnie rynki pracy stanęły dla Polaków otworem, mamy do czynienia z emigracją naszych obywateli. – W wielu branżach już brakuje rąk do pracy, ludzie są tam potrzebni od zaraz. Imigranci mogliby wypełnić tę lukę – podkreśla Sadowski. Sęk w tym, że w Polsce obowiązują bardzo skomplikowane procedury, które komplikują zatrudnienie cudzoziemca. – Załatwienie formalności trwa zbyt długo. Abolicja mogłaby rozwiązać ten problem i jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki zdjąć z barków pracodawców konieczność przedzierania się przez biurokratyczne zawiłości – mówi Sadowski.
Niedobory siły roboczej są szczególnie widoczne w rolnictwie. Ale nie tylko – inwestycje związane z przygotowaniami do Euro 2012 zwiększają zapotrzebowanie na pracowników budowlanych. Już teraz do budowy autostrad i stadionów sprowadza się robotników z Chin. Starzenie się polskiego społeczeństwa oznacza nie tylko kryzys systemu emerytalnego, ale też zwiększenie zapotrzebowania na osoby pracujące w charakterze opiekunek i opiekunów dla osób starszych. Warto przygotować mechanizmy, które pozwolą cudzoziemskim pracownikom zalegalizować swoją pracę i w pełni uczestniczyć w polskim rynku pracy.
Abolicja się opłaci
Abolicja to dla państwa niewielki koszt, a wręcz zysk. Zarobić można choćby na urzędowej obsłudze imigrantów. Opłata za złożenie wniosku o zalegalizowanie pobytu wynosi ponad 300 zł.
Organizatorzy akcji chcieliby, aby abolicja objęła jak najwięcej osób – tych, którzy pracują na terenie Polski, a także studentów i absolwentów polskich uczelni, uczniów do 18. roku życia, osoby polskiego pochodzenia i członków ich rodzin. Już mają mały sukces na koncie. Kilka dni temu szef urzędu ds. cudzoziemców Rafał Rogala poinformował, że projekt ustawy o cudzoziemcach, który zakłada abolicję, trafi do Sejmu w połowie przyszłego roku. Nie wiadomo jednak, jaki wariant prawny zwycięży. Nieoficjalnie w MSWiA mówi się, że bardziej prawdopodobna jest tzw. mała abolicja, która gwarantuje nieudokumentowanym migrantom możliwość wyjazdu z Polski bez tzw. deportacji i wpisu do wykazu cudzoziemców, których pobyt na terytorium Polski jest niepożądany. Pozwala to na powrót do ojczystego kraju oraz pozostawia możliwość ponownego ubiegania się o wizę w polskim konsulacie i powrót do pracy.
Poprzednie abolicje nie przyniosły spodziewanych rezultatów, bo nie były nagłośnione. W 2003 r. zgłosiło się 3,5 tys. osób, cztery lata później niewiele ponad tysiąc, głównie Ormian i Wietnamczyków. Ale skąd mieli wiedzieć o takiej możliwości, skoro w urzędach wywieszano informacje wyłącznie w języku polskim.