Wydaje się, że od momentu, gdy kapitan Arkadiusz Protasiuk wypowiedział komendę: "odchodzimy", do chwili katastrofy było dość czasu do wyprowadzenia samolotu - ocenił wiceprzewodniczący polskiej komisji badającej wypadek Tu-154M płk Mirosław Grochowski.
Zastrzegł, że jest to jego opinia i nie chciałby, by traktować ją jako wiążącą na obecnym etapie wyjaśniania sprawy.
Eksperci wcześniej mówili, że gdyby załoga Tu-154M rozpoczęła wyprowadzanie samolotu po zejściu na 100 m, miałaby na reakcję 22 sekundy. Grochowski w poniedziałek powiedział, że "te 22 sekundy nie do końca są prawdą", nie chciał jednak wyjaśnić, dlaczego.
Ujawnił natomiast, że komisja ustaliła, iż komenda: "odchodzimy na drugie zejście" padła "nieco później, niż określono to w polskich uwagach do projektu raportu MAK" (w stanowisku napisano, że tuż po minięciu wysokości 100 metrów - PAP). "Dowódca załogi (Arkadiusz Protasiuk) wypowiedział te słowa jako pierwszy, co potwierdził drugi pilot (Robert Grzywna). Jeśli chodzi o szczegóły, nie chciałbym się wypowiadać" - zaznaczył Grochowski.
Pytany, co jeszcze udało się odczytać ekspertom, powiedział: "wcześniej pada komenda, ze znakiem zapytania: 'Nic nie widać', krótko przed komendą: 'Odchodzimy'". Jednocześnie przyznał, że nie wiadomo jednak, kto wypowiedział tę uwagę.
W ustaleniu przebiegu ostatnich sekund lotu ma komisji pomóc symulacja przeprowadzona na Tu-154M. W poniedziałek Grochowski nie był w stanie sprecyzować, kiedy eksperyment zostanie przeprowadzony. "Jeszcze nie jesteśmy gotowi, by podjąć się tego zadania. Jesteśmy po konsultacji w komisji" - dodał.
Przyznał też, że dotychczasowe ustalenia polskiej komisji w tym zakresie są w sprzeczności z ustaleniami zawartymi w raporcie Międzypaństwowego Komitetu Lotniczego. MAK jako jedną z przyczyn katastrofy podał brak decyzji załogi o odejściu na lotnisko zapasowe. "Decyzja, która pada ("odchodzimy" - PAP), jest na 100 proc. pewna" - powiedział zastępca przewodniczącego polskiej komisji. Dodał, że eksperyment na Tu-154M ma wyjaśnić m.in. to, czy załoga podjęła jakieś działania.
"Oczekujemy odpowiedzi na pytanie, czy podjęte przez załogę pewne czynności mogą się potwierdzić. Mówimy, że półtorej sekundy przed zderzeniem z pierwszym drzewem była już reakcja. Jesteśmy na etapie bardzo szczegółowego analizowania tego etapu lotu" - powiedział Grochowski.
Dopytywany, czy ustalono, czy po komendzie "odchodzimy" nastąpiła próba wyprowadzenia samolotu, powiedział jedynie: "Dzisiaj nie będę się na ten temat wypowiadał, jest to przedmiotem analiz i przygotowań się do eksperymentu".
W załączonych do raportu MAK polskich uwagach znajduje się fragment powołujący się na odczytane przez stronę polską zapisy z rejestratora dźwięku (CVR - Cockpit Voice Recorder). "Dowódca załogi zgłosił, po minięciu wysokości 100 m, że odchodzi na drugi krąg. Drugi pilot to potwierdził. Brak jest jednak zdecydowanej komendy dowódcy (pilota lecącego) inicjującej ten proces".
Zamieszczony w uwagach odczyt zapisu dźwiękowego strony polskiej pochodzi z grudnia. 100 metrów wynosiła wysokość decyzji - na tym pułapie dowódca miał zdecydować, czy kontynuować zniżanie, czy je przerwać. W opublikowanym latem ubiegłego roku stenogramie sporządzonym na podstawie rosyjskiej analizy nagrań z kokpitu słowo "odchodzimy", wypowiedziane na kilkanaście sekund przed katastrofą, zostało przypisane drugiemu pilotowi. Na 10 sekund przed zderzeniem z ziemią, kiedy samolot był na wysokości 40 metrów, kontrola lotów podała komendę "horyzont". Jak mówił wtedy akredytowany przedstawiciel Polski przy MAK Edmund Klich, załoga odliczała wysokość, dochodząc do 20 metrów.
Pułkownik Grochowski nie odniósł się też do uwag polskiej komisji dołączonych do opublikowanego w ubiegłym tygodniu raportu MAK, dotyczących błędów kontrolerów. Powiedział jedynie, że jeszcze w tym tygodniu upubliczniona zostanie informacja dotycząca tego, co działo się na wieży podczas lądowania Tu-154M.
Dopytywany przyznał, że na wieży były co najmniej trzy osoby. "Na pewno wiemy, że były trzy. W Centralnym Laboratorium Kryminalistycznym trwają badania zapisów tła z wieży; mają one dać odpowiedź, czy był tam ktoś jeszcze" - dodał.
Grochowski powiedział, że pułkownik z jednostki w Twerze Nikołaj Krasnokutski (o nim również wspomniano w polskich uwagach; miał brać udział w sprowadzaniu rosyjskiego Iła, a także kontaktować się z polską załogą, według mediów to z jego strony miało paść: "doprowadzamy do 100 metrów i koniec rozmowy" - PAP) był odpowiedzialny za zorganizowanie przylotu dnia 7 i 10 kwietnia 2010 roku. "Jego obecność na wieży była uzasadniona" - ocenił Grochowski.
MAK stwierdził, że Krasnokutski był zaangażowany w koordynację i kontrolę pracy wszystkich służb lotniska, ale nie brał udziału w kierowaniu ruchem lotniczym. Jednak w polskich uwagach stwierdzono, że pominięcie w projekcie raportu MAK działań Krasnokutskiego może świadczyć "o chęci ukrycia niedociągnięć w procesie decyzyjnym na nadrzędnych stanowiskach kierowania ruchem lotniczym w Rosji" .
Według polskich ekspertów to on "powinien przekazywać do nadrzędnych stanowisk kierowania ruchem lotniczym informacje o tym, że warunki atmosferyczne na lotnisku Smoleńsk 'Północny' pogorszyły się poniżej minimum lotniska". To on też powinien "otrzymać z odpowiedniego stanowiska jednoznaczną decyzję o dalszym postępowaniu mającym zapewnić bezpieczeństwo lotu samolotu o statusie szczególnie ważnym".