Roman Graczyk twierdzi, że dotarł do źródeł, których nikt wcześniej nie widział. Podkreśla, że to, co w nich znalazł oznacza koniec legendy "Tygodnika Powszechnego". Graczyk był porannym gościem RMF FM.

Pytany, czy materiały, o których pisze w książce zaprzeczają dotychczasowym twierdzeniem, że z SB współpracowały tylko osoby z administracji "Tygodnika Powszechnego".

Reklama

"Tak, są mocne dowody, że było inaczej. Przez kilkanaście lat ludzie z kierownictwa <Tygodnika Powszechnego> spotykali się i byli zarejestrowani jako tajni współpracownicy. Natomiast dowody są o tyle słabe, że teczki pracy tych osób zostały zniszczone i treść tych rozmów jest nam znana tylko ze źródeł pośrednich. Niewiele jest dokumentów świadczących o tej treści" - odpowiedział Roman Graczyk.

Dziennikarz wymienia w tym kontekście cztery nazwiska ludzi "Tygodnika": Haliny Bortnowskiej, Stefana Wilkanowicza, Marka Skwarnickiego i Mieczysława Pszona.

"Oni musieli mieć świadomość, że rozmawiają z wysokimi funkcjonariuszami SB, to nie ulega żadnej wątpliwości. Myślę natomiast, że w jakimś stopniu bardziej się łudzili niż prawidłowo to odczytywali, że to jest pogawędka towarzyska czy próba wpływania przez nich na SB, a nie odwrotnie" - twierdzi Roman Graczyk w rozmowie z Konradem Piaseckim.

Reklama

Publicysta podkreśla, że współpraca z komunistyczną bezpieką w przypadku osób z kierownictwa "Tygodnika Powszechnego" wyglądała zupełnie inaczej, niż w pozostałych przypadkach.

"Zewnętrzne atrybuty współpracy w ogóle tu nie występowały. Wydaje mi się, że nie ma tych teczek pracy, ale pragmatyka służbowa i instrukcje operacyjne z lat 70. i późniejszych były takie, że w stosunku do wybitnych osób w ogóle nie stosuje się tego rodzaju atrybutów współpracy. Nie ma zatem zobowiązania do współpracy, nie ma wybierania sobie pseudonimu, nie ma pisania raportów własnoręcznie. Czyli to raczej było spotkanie w kawiarni przy herbacie lub przy koniaku i rozmowa o Polsce, wspólna troska o Polskę - SB tak to przedstawiało. I w tym sensie oni mogli mieć wrażenie, że to jest coś innego niż normalna współpraca. Natomiast dla SB to była normalna współpraca, dla mnie w jakimś stopniu też" - tłumaczy Roman Graczyk.

Reklama

Dziennikarz zaznacza, że dokumenty, na których się oparł, wcześniej nie były znane. Jego zdaniem, nie pozostawiają wątpliwości, co do charakteru kontaktów z SB.

"Przesądzają o współpracy, ale nie była to współpraca taka, jak z Leszkiem Maleszką. Czyli pewna doza autonomii tych ludzi była faktycznie. Ja już nie mówię o tych pozorach, które tu zachowywano, to jest sprawa drugorzędna, ale faktycznie to nie było tak, że mówiono im: <Proszę pana, niech pan pójdzie jutro na zebranie kolegium redakcyjnego i nam powie co mówił Turowicz> - to jest nie do wyobrażenia. Ponieważ traktowano ich trochę po partnersku, wiec trudno powiedzieć o nich jako o typowych agentach, absolutnie nie".

Mimo tego zastrzeżenia, Roman Graczyk utrzymuje, że była to współpraca z komunistyczną bezpieką.

"Natomiast ja twierdzę, ze to była forma współpracy z SB, ponieważ jak to inaczej nazwiemy, jeśli przez 15 lat ktoś się spotyka regularnie i odpowiada na pytania dotyczące tygodnik?. Trochę mówi o sprawach wewnętrznych tygodnika, trochę o innych, trochę objaśnia świat esbecji, trochę próbuje na nią nawet wpływać politycznie, to jak to nazwiemy inaczej?"