Chorąży Remigiusz Muś prowadził nasłuch korespondencji i na kilka minut przed katastrofą ostrzegał załogę Tu-154M o pogarszającej się widoczności na lotnisku Siewiernyj. "Fakt" pisze, że był wzywany na świadka w śledztwie dotyczącym katastrofy smoleńskiej.

Reklama

Jego zeznania pozostawały w sprzeczności z tym co zostało zapisane w stenogramach dokumentujących rozmowę pomiędzy załogą Tu-154 i obsługą wieży kontroli lotów Korsarz w Smoleńsku. W relacji Musia wieża zezwoliła pilotom Tu-154 zejść do wysokości 50 metrów. W stenogramach natomiast zapisano, że do 100 metrów - czytamy w "Fakcie".

>>>Tajemnicza śmierć członka załogi Jak-40

To o tyle istotne, że 100 metrów na lotnisku Siewiernyj to wysokość, do której można bezpiecznie zejść przed podjęciem decyzji o lądowaniu.

Rzecznik Prokuratury Okręgowej w Warszawie, Dariusz Ślepokura mówił w TVN24, że na ciele zmarłego nie było śladów wskazujących na działanie osób trzecich. Jak dotąd nie znaleziono też listu pożegnalnego, który mógłby być jednoznacznym dowodem na to, że chorąży popełnił samobójstwo.

Ciało chorążego Musia znalazła jego żona. Wisiało na linie żeglarskiej w piwnicy bloku, w którym mieszkali.

Z nieoficjalnych informacji "Faktu" wynika, że członek załogi Jaka-40 przechodził załamanie i miał silne stany depresyjne. Po likwidacji 36.specpułku lotniczego szukał pracy, w końcu przeszedł na emeryturę.

Reklama

Remka bolało to, że został odstawiony na boczny tor po Smoleńsku, że dowództwo o nim zapomniało - mówi "Faktowi" kolega zmarłego.

W poniedziałek ma być przeprowadzona sekcja zwłok chor. Remigiusza Musia.