Tu-154M miał na pokładzie dwie radiostacje ratunkowe: ARM-406 AC 1 i ARM-406P. Urządzenia te są standardowym wyposażeniem samolotów pasażerskich i wojskowych. W momencie katastrofy, gdy maszyna wpada do morza lub rozbija się, a nawet gdy w czasie lotu traci zasilanie, radiostacja włącza się automatycznie i wysyła sygnał alarmowy do wszystkich stacji prowadzących nasłuch. W Polsce taka stacja znajduje się w Gdyni - przypomina "Gazeta Polska".

Reklama

Według ustaleń jej dziennikarzy obie radiostacje w tupolewie były wyłączone. Dlaczego? Bo jak zeznał pilot Grzegorz Pietruczuk i jak zapisano w raporcie komisji Jerzego Millera, zakłócały pracę odbiorników GPS. Mogło to stanowić problem szczególnie w momencie podchodzenia samolotu do lądowania.

Problemy z działaniem obu radiostacji stwierdzono - jak zeznał w prokuraturze Pietruczuk - po tym, jak tupolew wrócił do Polski po remoncie w Samarze w Rosji.

Usterki jednak nie usunięto, choć zdaniem "Gazety Polskiej" kalibracja urządzeń pokładowych zajmuje mniej więcej pół godziny. Tupolew latał więc z wyłączonymi radiostacjami.

Wyłączenie radiostacji nie miało wpływu na prowadzenie akcji poszukiwawczo-ratowniczej w dniu 10.04.2010 r. - napisano w raporcie komisji Millera. Jednak dziennikarze "GP" i tak wyciągają mocne wnioski.

Przede wszystkim podkreślają, że gdyby urządzenia były sprawne, mielibyśmy dokładną godzinę katastrofy z 10 kwietnia 2010 roku. Moglibyśmy również ocenić, jak Rosjanie przeprowadzili akcję ratunkową. Tymczasem musimy polegać na deklaracjach rosyjskich służb.

Być może Rosjanie w Samarze zepsuli radiostację, by potem manipulować czasem katastrofy - zastanawia się w "Gazecie Polskiej" tajemniczy ekspert, którego tożsamości dziennikarze nie chcą podać. I podkreśla, że najpierw przekonywano, iż samolot spadł o godzinie 8:56 czasu polskiego, a potem, że o 8:41.