Dramat rozgrywający się na początku stycznia na jednym z osiedli w Sanoku śledziła cała Polska. Miejscowy przestępca, 32-letni Andrzej B., najpierw z okien swojego mieszkania ostrzelał policyjny radiowóz, a następnie zabarykadował się w lokalu wraz ze swoją partnerką – 17-letnią Kamilą M. Po kilkunastu godzinach policja znalazła ich ciała. Od tamtej chwili nie milkną głosy, że za niepowodzenie akcji odpowiada sama policja. Ale ta się broni.
– Naszym priorytetem była ochrona życia. Komendant główny natychmiast podjął decyzję o wysłaniu na miejsce policjantów z Biura Operacji Antyterrorystycznych – tłumaczył niedawno posłom z sejmowej komisji spraw wewnętrznych wiceszef policji generał Andrzej Rokita. Ta decyzja zapadła w czwartek 10 stycznia około południa. Dosłownie chwilę potem na miejsce zostali przerzuceni policjanci z Biura Operacji Antyterrorystycznych. Jednak według ustaleń DGP zasadnicze błędy w policyjnym rzemiośle zostały popełnione znacznie wcześniej.
Według anonimowych informacji, którymi policja dysponowała, Andrzej B. mógł mieć związek z zabójstwem, które miało miejsce parę dni wcześniej w podsanockiej wsi Międzybrodzie. Zabójstwo to wyglądało jak egzekucja. Zabity Krystian L. był w pozycji klęczącej, z rękami zaplecionymi z tyłu głowy. Miał rany postrzałowe głowy, tułowia. Dlatego postawiono policjantów na osiedlu, by obserwowali Andrzeja B. – wynika z relacji składanej posłom przez wiceszefa podkarpackiej policji Kazimierza Mruka.
Jak ustaliliśmy, anonimowe informacje, o których wspominał komendant Mruk, to efekt inwigilacji Andrzeja B., którą prowadzili policjanci z Centralnego Biura Śledczego. Jeszcze na kilka dni przed egzekucją ustalili, że Andrzej B. właśnie zdobył broń palną. – Krystian L. był wspólnikiem w narkotykowych interesach Andrzeja B. Po wyjściu na jaw mordu informacje z CBŚ zostały natychmiast przekazane funkcjonariuszom pionu kryminalnego, którzy zajmowali się zabójstwem – wynika z relacji dwóch niezależnych od siebie źródeł DGP.
To, co zrobili z tymi informacjami policjanci z pionu kryminalnego z Sanoka, budzi poważne kontrowersje. – 9 stycznia około godziny 21 podeszli pod mieszkanie Andrzeja B., zapukali do drzwi, ale nie zostały one otwarte, w mieszkaniu nie paliło się światło. Policjanci odstąpili więc od czynności, ponieważ zbliżała się godzina 22 – relacjonował posłom sam komendant Mruk. Jak wynika z jego wyjaśnień przed komisją, sanoccy policjanci nie objęli obserwacją mieszkania Andrzeja B. Co innego mówią dokumenty – jak wynika z raportu biura kontroli Komendy Głównej Policji, mieszkanie miało być obserwowane przez całą noc.
– Dwóch policjantów z komendy powiatowej wysłanych do mieszkania, w którym jest podejrzewany o mafijną egzekucję? Pukają do niego? Ktoś, kto w taki sposób zaryzykował życie tych ludzi, nie powinien pracować sekundy dłużej w mundurze – komentuje zgodnie kilku komendantów wojewódzkich, których poprosiliśmy o opinię w tej sprawie.
Następnego dnia rano na osiedlu pojawiło się czterech policjantów, których zadaniem była dyskretna obserwacja mieszkania. Informacje od nich miały posłużyć do siłowego wejścia do mieszkania Andrzeja B. przez ściągany z Rzeszowa pododdział antyterrorystyczny. – Policjanci przyjechali na miejsce cywilnym daewoo espero, które jest używane w Sanoku od 1998 r. – przyznał nam rzecznik podkarpackiej policji Paweł Międlar.
To właśnie do tego znanego każdemu mieszkańcowi Sanoka radiowozu Andrzej B. oddał osiem strzałów ze swojego okna. – Nic się policjantom nie stało, cztery kule utkwiły w grubych blachach espero – wyjaśniał komendant Mruk.
Po kilkunastu godzinach, gdy wielokrotne próby nawiązania kontaktu przez negocjatorów nie przyniosły skutku, do mieszkania weszli policjanci z Biura Operacji Antyterrorystycznych. Andrzej B. leżał na łóżku obok 17-letniej Kamili M. Obydwoje zginęli z tej samej broni, z której wcześniej zabito Krystiana L.