Ani be, ani me, ani kukuryku
Polityka doby transformacji i sytuacja gospodarcza dawały Polakom mnóstwo powodów do niezadowolenia, a mimo to społeczeństwo polityczne wpadki i trudy dnia codziennego przyjmowało raczej na wesoło, o czym świadczy chociażby doskonała kondycja satyry politycznej pod wieloma odsłonami – przede wszystkim w telewizji, gdzie królowały „Za chwilę dalszy ciąg programu”, „Polskie zoo” czy „Kabaret Olgi Lipińskiej”. Politykę odreagowywano także w piosenkach disco polo, czego przykładem twórczość Bohdana Smolenia, którego hit „Ani be, ani me…” okupował listy przebojów przez wiele tygodni.
Bezrobocie
Zjawisko, o którym przed transformacją ustrojową nikt nie słyszał, a które po niej zaczęło nam poważnie doskwierać. Jeśli spojrzeć do statystyk Głównego Urzędu Statystycznego, to styczeń 1990 r. wygląda jak bajka: stopa bezrobocia na poziomie 0,3 proc. Grudzień tego samego roku jest już znacznie gorszy, ale wciąż – biorąc pod uwagę historyczną wartość wskaźnika w Polsce na przestrzeni ostatnich 30 lat – całkiem niezły: 6,5 proc. Niestety, już rok później transformacyjny szok dla rynku pracy ujawnia się w pełni: na święta 1991 r. bez pracy było 12,2 proc. Polaków. Co gorsza, problem był długotrwały: rok później stopa bezrobocia wynosiła 14,3 proc., a na koniec 1993 r. – 16,4 proc. Brak pracy, a przez to perspektyw, będzie się od tej pory nieodłącznie kojarzył z czasem transformacji i położy się cieniem na późniejszą historię gospodarczą Polski (m.in. stanowiąc zachętę do migracji).
Carrington Blake
Postać, którą na początku lat 90. znał praktycznie każdy Polak. Polski konsument w czasie transformacji miał wyjątkowy apetyt na produkcje telewizyjne z Zachodu, stąd na polskim małym ekranie zagościła „Dynastia”, ale też „Dzień za dniem” (dla tych, co nie pamiętają: o rodzinie z niepełnosprawnym chłopcem) czy „Przystanek Alaska”. Oprócz tego, że przyciągały przed odbiorniki miliony Polaków – a może właśnie dzięki temu – mogły pełnić swoją drugą, ważniejszą nawet funkcję: budowały polską popkulturę, uniwersum wspólnych odniesień w czasie, kiedy rodzimych produkcji było zbyt mało, aby udało się z nich utkać taką sieć. Nawet jeśli określenie „Carrington” nie jest wykorzystywane dziś bardzo często, to wciąż, jeśli określimy kogoś tym mianem, nasz rozmówca załapie, o co nam chodzi.
Disco polo
„W obliczu rozwiązania się grupy »Papa Dance« szczególnie dotkliwy staje się brak muzyki dyskotekowej po polsku […] tak powstaje nisza nazywana muzyką chodnikową, a później disco polo” – pisze w książce „Duchologia polska” Olga Drenda. W nowy nurt często wchodzą zespoły, które dotychczas utrzymywały się z grania na weselach (w ten sposób zaczynał m.in. Bayer Full). Zapotrzebowanie jest duże, kasety rozchodzą się w wielosettysięcznych nakładach, większych od takich gwiazd jak Maanam czy Hey. Pomimo popularności – a może przez nią – gatunek już wtedy powszechnie krytykowany. Z czego sami zainteresowani niewiele sobie robili: „Bayer Full ma markę. Nas jak krytyk chce skrytykować, to się zastanowi. Jeśli ktoś obraża naszą muzykę, to obraża 25 milionów Polaków, którzy tego słuchają” – mówił Mariuszowi Szczygłowi w 1995 r. Sławomir Świerzyński, lider zespołu Bayer Full w reportażu „Usta są zawsze gorące”.
Ezoteryka
Społeczeństwa przełomów mają tendencję do zwracania się w stronę ezoteryki i nie inaczej było w transformacyjnej Polsce. Symbolem tego zwrotu stał się Anatolij Kaszpirowski, były sportowiec radziecki i psychiatra, który w 1989 r. trafił na antenę telewizyjnej dwójki. Jego audycje cieszyły się olbrzymią popularnością, a sam uzdrowiciel zaliczył spotkanie z Lechem Wałęsą, otrzymał także statuetkę Wiktora. Nie był zresztą jedyny; w tym samym okresie spotkania w Polsce odbywał Franciszek Fellman. Kiedy w 1993 r. Kaszpirowski został posłem do Dumy, pałeczkę po nim przejął Zbigniew Nowak, a jego program „Ręce, które leczą” szybko zdobył popularność.
Fotografia
Biorąc pod uwagę, jak większości z nas kojarzy się okres transformacji (raczej z bałaganem, szyldozą i brzydotą), zastanawiające jest, że czasy te doskonale prezentują się na zdjęciach. Jest to pierwszy fenomen tamtych lat, nad którym w „Duchologii polskiej” pochyla się Olga Drenda: dlaczego Polska na fotkach z tego czasu wygląda, jakby była fotografowana wyłącznie o tzw. złotej godzinie (czyli po wschodzie lub tuż przed zachodem słońca) lub w sierpniowym świetle? Autorka doszukuje się odpowiedzi m.in. w stosowanych wówczas filmach produkcji NRD, które starzeją się w charakterystyczny sposób. Ale nie wszyscy jej rozmówcy zdają się być przekonani, że wina leży wyłącznie po stronie technologii. – W Polsce po prostu jest takie światło, trochę żółte, trochę czerwone. Ładniejsze niż gdzie indziej – mówi autorce Erwin Dekker, architekt wnętrz z Rotterdamu.
Gust
Zdolność – tudzież pewna wrażliwość – która w dobie transformacji została poddana poważnej próbie. Wraz z pojawieniem się pieniędzy ludzie mogli pozwolić sobie na więcej zarówno jeśli chodzi o ubiór, jak i sposób urządzania wnętrz czy budowania domów. Po okresie ciągłego niedoboru w tych dziedzinach zaczął panować eksces: skoro wcześniej wszystko było jak spod sztancy, teraz będzie się wyróżniać. Biznes świecił więc złotymi zegarkami i cegłami (pierwszymi komórkami), w budownictwie jednorodzinnym pojawiły się wieżyczki i kolumienki, tudzież masywne meble z ciemnego drewna obite skórą. Przepych jednych raził, ale wielu przyciągał: dawał jasny komunikat odnośnie statusu posiadacza.
Handel
Transformacja kojarzy się głównie z handlem ulicznym i chociaż dla wielu Polaków stał się on po 1989 r. źródłem utrzymania, to prawdziwe pieniądze zarabiali ci, którzy sami nie bawili się w sprzedaż, ale ściągali do Polski towar, który potem sprzedawali inni. Często była to elektronika, słodycze czy chemia gospodarcza, np. z Berlina Zachodniego albo dżinsy i swetry z Turcji. Wiele czołowych postaci biznesu zaczynało swoją karierę w tamtych czasach właśnie od najstarszej zasady handlu: kupić tanio, drożej sprzedać. W poszukiwaniu zysku najbardziej przedsiębiorczy wyruszali aż do Azji. Sławomir Lachowski, późniejszy prezes mBanku, wspominał, że połączeniem z Warszawy do Bangkoku latali ludzie mający walizki wypchane pieniędzmi. „Niemal cały samolot zapełniali początkujący przedsiębiorcy. W kieszeniach każdy miał już uzbierane od kilku do kilkunastu tysięcy dolarów. Śmialiśmy się, że przy Polakach jest więcej pieniędzy niż wart jest boeing, którym lecimy” – mówił bankier 20 lat po transformacji portalowi Money.pl.
Inflacja
Główny wróg transformacji i najważniejszy cel planu Balcerowicza. „Zmian systemowych nie będzie, dopóki trwa inflacja. Dlatego pierwsze uderzenie musi być wymierzone w nią” – grzmiał były wicepremier przed Sejmem 17 grudnia 1989 r. W ciągu następnych dni parlament uchwalił pakiet ustaw, który do historii przejdzie pod nazwiskiem nieznanego jeszcze parę miesięcy wcześniej ekonomisty. To w połączeniu z gwałtownym wzrostem cen musiało się skończyć głębokim spadkiem realnych dochodów gospodarstw domowych. I powszechną znajomością nazwiska ekonomisty, który stał za planem walki z inflacją. Jak to obrazowo opisywał jeden z doradców ówczesnego rządu: trzeba było zabrać ludziom jedną trzecią ich pieniędzy, a potem je spalić.
Japiszon
Daleki i raczej ubogi kuzyn amerykańskiego yuppie, opisany po raz pierwszy przez Pawła Śpiewaka w eseju z 1987 r. Podczas gdy yuppies po drugiej stronie Atlantyku rozbijali bank, handlując papierami wartościowymi na giełdzie, polski japiszon pracował w instytucie i zarabiał marnie, więc wciąż wisiał na rodzicach. Wiek ok. 35 lat, lekko łysiejący, brodaty, w okularach, zęby żółte od nikotyny, przetłuszczone włosy. Namiętnie zbierał książki, uwielbiał dyskutować. Z amerykańskim pierwowzorem właściwie oprócz wieku łączyły go tylko problemy z wiernością małżeńską. I chociaż Śpiewak stworzył japiszona trochę jako karykaturę, to wektor aspiracji ustawił w niej jasno – w związku z czym termin ten przyjął się nad Wisłą jako określenie młodych wilczków spragnionych sukcesu – przede wszystkim materialnego.
K67, kiosk
Transformacyjna eksplozja handlu najczęściej kojarzona jest ze szczękami, czyli rozkładanymi stoiskami (w zasadzie po prostu łóżkiem polowym), ale rodzimi przedsiębiorcy adaptowali także przyczepy kempingowe z Niewiadowa (kto nie pamięta zapiekanek z serem i pieczarkami?). Chodniki miast zaroiły się też od charakterystycznych budek z czerwonego plastiku, czyli kiosków K67 (a konkretnie ich drugiej, udoskonalonej wersji, produkowanej od 1971 r.). Zaprojektowane jeszcze w latach 60. przez Słoweńca Sašę Janeza Mächtiga były sprowadzane do Polski setkami przez wzgląd na cenę i modularność: można je było dowolnie łączyć, co dawało właścicielowi większą powierzchnię do dyspozycji. Sprawdzały się także w każdej formie handlu: jako kioski, warzywniaki, sklepy z 1001 drobiazgów czy budki z jedzeniem. Ich masowa obecność sprawiła, że nad Wisłą zaczęły się kojarzyć z tandetą. Niesłusznie, ponieważ doczekały się statusu ikony designu: jeden egzemplarz znajduje się w zbiorach nowojorskiego MoMA, w tym roku jugosłowiańską budkę sprawił też sobie wydział architektury politechniki w Zurychu.
Leseferyzm
Zasada, jaka przyświecała uchwalonej w 1988 r. ustawie Wilczka (od nazwiska jednego z ministrów w rządzie Mieczysława Rakowskiego – Mieczysława Wilczka), która wprowadzała zasadę, że co „nie jest zabronione, to jest dozwolone”. Sama ustawa postrzegana jest jako początek swobody gospodarczej w Polsce, ponieważ zrównywała inicjatywę prywatną z podmiotami państwowymi. Dzisiejsi leseferyści narzekający na skomplikowane przepisy prawne z rozrzewnieniem wspominają, że składała się zaledwie z 55 artykułów. Powrót do takiego stanu rzeczy jest już jednak niemożliwy, o czym przekonują nawet specjaliści zajmujący się upraszczaniem regulacji z myślą o przedsiębiorcach.
Miss Świata
Szczególnie w czasie transformacji Polska była spragniona sukcesów i dobrych informacji. Wiadomość, że w 1989 r. studentka Uniwersytetu Gdańskiego Aneta Kręglicka została Miss World, była właśnie jednym z takich sygnałów, że nie wszystko nad Wisłą jest jeszcze stracone. Że Polskę się dostrzega i chwali na świecie. Takich okruchów było więcej: Basia Trzetrzelewska, Joanna Pacuła, a każdy ogłaszano jak sukces narodowy (por. sposób mówienia o późniejszych karierach Edyty Górniak czy Izabelli Scorupco).
Niepotrzebni
Jeżeli jest odczucie przewijające się przez większość opowieści ludzi, którzy stracili pracę w okresie transformacji, jest to właśnie przekonanie o tym, że są niepotrzebni i pod wpływem zmian oni sami oraz ich dorobek stali się bezwartościowi. W reportażu Mariusza Szczygła „Niedziela, która zdarzyła się w środę” jedna z byłych pracownic wrocławskiego przedsiębiorstwa Elwro (tam produkowano komputery Odra; kupione przez Siemensa w 1993 r., który praktycznie od razu wprowadził program dobrowolnych zwolnień, a potem zakład praktycznie zlikwidował) zabiera go do zrujnowanego przedsiębiorstwa i pokazuje ślady, jakie jej biurko przez lata odbiło w wykładzinie. „To jedyny ślad po moich trzydziestu latach pracy. Przecież po mnie nic nie zostało. Komputery, co je Elwro produkowało już w latach 80., nadawały się do muzeum techniki. Więc ta nasza robota nie ma dzisiaj żadnego znaczenia” – mówiła reporterowi Ryszarda Karolak.
Otake
Dla wielu Polaków pierwsza niesocjalistyczna marka sprzętu elektronicznego w gospodarstwie domowym, a zarazem przesiadka z socjalistycznego „Rubina”. Sam napis „Otake” trafiał jednak na sprzęt dopiero po przyjeździe do Polski; oryginalnym producentem była japońska firma Orion Electric. Zmianę zaordynował eksporter Zbigniew Niemczycki, który obawiał się, że klientom telewizory z Kraju Kwitnącej Wiśni będą kojarzyły się z węgierskim sprzętem także marki Orion. Biznesmen ten następnie uratował zakład peerelowskiej Unitry w Mławie, zlecając tam produkcję kolejnej, transformacyjnej marki telewizorów – Curtis.
Piractwo
Jedna z niewielu gałęzi gospodarki, która kwitła w okresie transformacji. Piractwo nad Wisłą zrodziło się z potrzeby rynku: kasety ze składankami zawierały piosenki, przy których Polakom chciało się tupać nóżką, a których skąpił eter; wideo pozwalało obejrzeć cokolwiek innego ponad to, co było w państwowej telewizji. Nielegalnie kopiowano również gry komputerowe, często niemożliwe do zdobycia w inny sposób. Interes był na tyle intratny, że punkt taki powstał w szczecińskim Domu Towarowym Centrum; na ladzie wyłożona była książka zawierająca listę gier, z którą można się było zapoznać i złożyć zamówienie; płatność była uzależniona od liczby dyskietek, na jakich mieściła się gra. Co ciekawe, niektórzy transformacyjni piraci przekształcili się potem w normalnych wydawców, jak hurtownia Starling wydająca Roberta Gawlińskiego czy ARA płytę „Sax and sex” Roberta Chojnackiego.
Reklama
Wraz z transformacją na Polaków spadła reklama telewizyjna. Jako pierwsze pod koniec lat 80. zaczęły się w niej specjalizować firmy polonijne. Jak pisze w „Duchologii polskiej” Olga Drenda, te pierwsze spoty bardziej przypominały telewizyjny kabaret. Są długie (telewizja akceptowała początkowo tylko filmy trwające co najmniej minutę), akcja rozwija się powoli, a treść niekoniecznie kojarzy się z produktem – wylicza autorka, dodając, że w jednej z nich modelka topless prezentuje możliwości koparki Waryński, która „kręci się wokół własnej osi i pręży niczym dinozaur”. Potem do Polski na dobre wkroczyły zagraniczne marki, a wraz z nimi pojawiły się zlokalizowane wersje zagranicznych spotów. Zresztą nie tylko, bo rodzimy biznes bardzo szybko zrozumiał, że reklama telewizyjna dla wielu produktów jest najskuteczniejszą formą reklamy, w związku z czym powstawały również bardzo dobre spoty polskich wyrobów, a reklama na stałe weszła do codziennego języka.
Syrena
Przedmiot pożądania czasów PRL-u przeistoczył się podczas transformacji w obiekt pogardy i kpin. „Za karę zostaniecie jeszcze tutaj dwie godziny i zreperujecie silnik od mojej syreny” śpiewał Kazik Staszewski w piosence „Nie mogę istnieć bez narzekania”. W związku z tym stare auta (wiele z nich miało już wówczas 20, a nawet 30 lat) porzucano na ulicach miast, a nawet podpalano – tak często, że prof. Roch Sulima w książce „Antropologia codzienności” nazwał początek 1991 r. „wiosną płonących syren”. „Umieranie syren to najbardziej chyba spektakularny akt rozstawania się z rzeczami, które personifikowaliśmy, obdarzaliśmy »duszą«, a które miały do niedawna w kulturze status »cudownych rupieci« (…) prawdziwe niszczenie jest destrukcją fetysza, detronizacją bóstwa” – napisał profesor.
TypoPolo
Jeśli dzisiaj ktoś narzeka na chaos wizualny spowodowany billboardami, to ewidentnie zapomniał o epoce transformacji. W miastach doszło wtedy do prawdziwej eksplozji liter za sprawą budzącej się przedsiębiorczości, która pokryła ulice tabliczkami, szyldami i napisami. Rządziły się jedną zasadą: mają się wyróżniać, w związku z czym każdy był w innym kolorze oraz inną czcionką. Do tego często wykonywano je chałupniczo i prawie zawsze z niezwykłą swobodą wobec zasad liternictwa. „W tej nieudolności jest i urok, i szczerość, i prawda (…) Typografia jest zawsze odzwierciedleniem czasów, w których żyjemy i w tym sensie TypoPolo jest zjawiskiem naturalnym i pozytywnym” – można było przeczytać we wstępie do zorganizowanej pięć lat temu w Muzeum Sztuki Nowoczesnej w Warszawie wystawie „TypoPolo”. Sam termin został ukuty przez artystę Jakuba Stępnia.
Upadek przedsiębiorstw
Najbardziej kontrowersyjną kwestią debaty o skutkach transformacji jest pytanie o to, czy aż tyle zakładów pracy musiało upaść. Zapewne nie zostanie rozstrzygnięte nigdy, ale warto pamiętać, co stanowiło największy cios dla ówczesnych przedsiębiorstw – a mianowicie urealnienie kredytu. Rząd Tadeusza Mazowieckiego najpierw zlikwidował dotacje dla przedsiębiorstw państwowych, a następnie związał oprocentowanie z poziomem inflacji, co znacząco zwiększyło koszt obsługi istniejącego już zadłużenia. Efekt uboczny był jednak taki, że firmy musiały przeprowadzić głębokie cięcia, a mimo to wiele po prostu nie wytrzymało presji – nie udało im się wystarczająco szybko znaleźć nowych źródeł dochodu. Oberwało się zresztą nie tylko dużym firmom państwowym, lecz także powstającej, młodej przedsiębiorczości prywatnej oraz rolnikom jak Andrzej Lepper, którzy pod koniec PRL zdecydowali się na kredyt. Dzisiaj wielu ekonomistów uważa, że gwałtownie urealnienie kredytu (zamiast stopniowego i zróżnicowanego w zależności od przedsiębiorstwa) stanowiło największy błąd planu Balcerowicza.
Waluty
A właściwie handel walutą w sposób zorganizowany. Kantory, które można było otwierać od 1989 r., stały się jednym z symboli transformacji; zresztą do dzisiaj wiele tego typu przedsięwzięć chwali się w szyldach rokiem założenia (np. 1990 r.) Biznes był to jednak tyleż intrantny, co niebezpieczny: jak odnotował w reportażu „Mord polski” z 1994 r. Mariusz Szczygieł, rok wcześniej „tylko w Krakowie pod kantorami zabito trzy razy. Na ulicy świętej Anny kasjer z 4 tys. dol. dostał siedem kul, dla pewności mordercy wbili mu jeszcze nożyczki w szyję”. Szczygieł ciągnie dalej: pierwsze kantory powstały w Polsce w roku 1989 r.; pierwsze sześć napadów odnotowano już w następnym roku; ale zastrzelono tylko jedną osobę. Dwa lata później kantory napadnięto już 49 razy i zginęło 7 osób”.
Zachód, dziki
Często spotykana charakterystyka warunków biznesowych okresu transformacji. Tak określa owe czasy chociażby jeden z bohaterów tekstu Dariusza Koźlenki „X, Y, Z, czyli od szczęk do galerii piątej generacji” („DGP” nr 195/2016). Bohater trudnił się sprowadzaniem do Polski telewizorów, które demontował przed granicą, aby w ten sposób uiścić mniejsze cło. „Pewnego dnia przyjechał człowiek spod zachodniej granicy. Kupił za gotówkę kilkaset telewizorów. Potem przyjechał jeszcze raz, też zapłacił gotówką. Za trzecim razem poprosił o prolongatę – zapłaci za dwa, trzy tygodnie, bo akurat nie ma gotówki. Zgodzili się, więc wziął telewizory warte ponad 100 tys. (już po denominacji) i zniknął. To była suma, która mogła rozłożyć ich biznes. X nie miał wyboru. Pożyczył od kumpla pistolet i pojechał do nieuczciwego kontrahenta. Zapukał do drzwi, ze ściśniętym gardłem powiedział, że przestrzeli mu kolano, jeśli natychmiast nie odda pieniędzy. Bał się, że groźby nie poskutkują. Poskutkowały. Znów wracał pociągiem z pełną reklamówką”. ©℗
Ten materiał nie powstałby bez „Duchologii polskiej” Olgi Drendy. Z książki korzystałem bardzo obficie