Radosne lato 1989 r. upływało w Polsce pod znakiem przemian ustrojowych. Wedle sondaży CBOS i OBOP liczba optymistów wśród Polaków zaczęła wówczas zdecydowanie przeważać nad pesymistami – po raz pierwszy w historii badań opinii publicznej. Ten fenomen powtórzył się w III RP dopiero trzy dekady później. Wśród największych pesymistów nie brakowało osób pracujących dla Ministerstwa Spraw Wewnętrznych. Zwłaszcza funkcjonariuszom Służby Bezpieczeństwa wydawało się, że nie mają już żadnych powodów do radości. Nie wiedzieli jeszcze, jak bardzo się mylili. Za sprawą działań ich szefa gen. Czesława Kiszczaka wkrótce mieli dostać wielką szansę na rozpoczęcie znacznie lepszego życia. A nowa władza zupełnie nie zamierzała im w tym przeszkadzać.

Sfrustrowana armia

Zanim w PRL pojawiły się zalążki zorganizowanej opozycji, liczba funkcjonariuszy Służby Bezpieczeństwa wynosiła ok. 15 tys. Po roku 1975, wraz z pogłębianiem się kryzysu ekonomicznego i politycznego, narastał społeczny opór, którego skuteczne tłumienie wymagało zwiększania puli etatów w policji politycznej. Gdy wprowadzono stan wojenny i zepchnięto Solidarność do podziemia, SB zatrudniała już 25 tys. funkcjonariuszy. Do tego należy doliczyć prawie 90 tys. tajnych współpracowników nazywanych „osobowymi źródłami Naciskinformacji”. Ta armia stała się w latach 80. najważniejszym filarem reżimu. Obawy przed upadkiem systemu powodowały jednak, że morale esbeków gwałtownie spadało. Zwłaszcza że niewielu funkcjonariuszy zaczęło pracę w organach bezpieczeństwa z powodów ideowych. Przytłaczająca większość szukała tam możliwości zrobienia kariery, pieniędzy, zdobycia własnego mieszkania, samochodu itp. „Tyle że z biegiem lat warunki pracy i życia esbeków coraz mniej odpowiadały ich szczególnej roli w systemie komunistycznym. Średnia płaca miesięczna funkcjonariusza SB i MO wynosiła w 1980 r. 7925 złotych i oscylowała w okolicach 121 proc. przeciętnego wynagrodzenia w przemyśle. Jednak w kolejnych latach spadała i przez większość dekady oscylowała w okolicach 98 proc.” – pisze w monografii „Koniec imperium MSW” Tomasz Kozłowski.
Reklama
Krach gospodarki PRL powodował, że pula pożądanych dóbr topniała i wydzielano je coraz skąpiej. „Stąd wynikała też frustracja dużej części funkcjonariuszy, którzy chcieli dobrze zarabiać i wygodnie żyć, a nie walczyć o komunizm” – podsumowuje Kozłowski. Nadzorujący służby specjalne w PRL minister spraw wewnętrznych gen. Czesław Kiszczak długo ignorował pogarszające się nastroje wśród podwładnych. Gdy jesienią 1987 r. w Polsce nasilała się kolejna fala społecznego buntu, w MSW i MON zaczęto rozważać powtórne wprowadzenie stanu wojennego. Plany operacji o kryptonimie „Horyzont” zakładały równoczesne internowanie ludzi związanych z solidarnościowym podziemiem oraz innymi organizacjami opozycyjnymi. Polaków znów miały czekać uzbrojone patrole na ulicach miast, blokady dróg, liczne kontrole i godzina milicyjna. Ale choć 26 stycznia 1988 r. gen. Kiszczak zaakceptował operację „Horyzont”, władze PRL nigdy nie zdobyły się na jej realizację. Urzędujący na Kremlu I sekretarz KC KPZR Michaił Gorbaczow rozpaczliwie starał się ratować upadający Związek Radziecki i nie ukrywał przed polskimi towarzyszami, że na sowiecką pomoc zbrojną nie mogą liczyć. Podobnie miała się rzecz ze wsparciem finansowym. Moskwa sama go bardzo potrzebowała i nie zamierzała ryzykować pogorszenia relacji z Zachodem z powodu Polski.