Mroźna noc z 12 na 13 grudnia 1981 r. Po północy w Stoczni Gdańskiej kończy się posiedzenie Komisji Krajowej NSZZ „Solidarność”. Do związkowców docierają sygnały o ruchach milicji. Przestaje działać teleks, milkną telefony. Nikt nie spodziewa się, że na ulice polskich miast wyjadą czołgi. W powietrzu czuć jednak było, że wkrótce może się coś wydarzyć.

Reklama

"W trakcie obrad dostaliśmy informacje, że zaczęły się dziwne ruchy, przemieszczenia jednostek ZOMO" – wspomina Władysław Frasyniuk. "W oknach na klatkach schodowych pobliskich budynków widzieliśmy wpatrujących się w stocznię tajniaków. Wszędzie było ich pełno. Zrobiłem zebranie swojej dolnośląskiej delegacji. Powiedziałem, że dzieje się coś dziwnego. Wszystko wygląda na przygotowania do stanu wyjątkowego. W takiej sytuacji, zgodnie z zasadą każdego człowieka, który wychował się na podwórku, trzeba rwać na swoje śmieci. Na własnym podwórku wiadomo, gdzie się schować i przez którą bramę w razie czego uciekać".

Zaniepokojony Władysław Frasyniuk, szef dolnośląskiej „S”, nie czeka do końca obrad. Z grupą działaczy wraca pierwszym lepszym pociągiem do Wrocławia. W Poznaniu ma przesiadkę.

"Wylądowaliśmy na dworcu około 5 nad ranem. Widzieliśmy przerażenie bileterek, ale nikt dobrze nie wiedział, co się dzieje. Słyszeliśmy tylko szepty: wojna, wojna, aresztują ludzi. Mieliśmy na ubraniach wyraźnie widoczne znaczki „Solidarności”. Pojawił się patrol wojskowy uzbrojony w krótką broń. Szli tyralierą przez cały korytarz. Mój kolega podszedł do nich i mówi: co jest panowie, wojna?

Reklama

"Spadajcie!" – rzucili tylko i poszli dalej. Pewnie nie mieli jeszcze wyraźnych rozkazów i sami nie wiedzieli, co robić.

"W knajpie dworcowej był telewizor, na ekranie pojawił się gen. Jaruzelski" – ciągnie Władysław Frasyniuk. " Głos z odbiornika był jednak tak cichy, że w ogólnym tumulcie niczego nie słyszeliśmy. Nagle do restauracji wchodzi dwóch mundurowych milicjantów. Patrzą na nasze znaczki i mówią, że teraz zrobią z nami porządek. Zerwaliśmy się. Guza szukacie? Policzcie, ilu nas tutaj jest! Zrobili się purpurowi i wyszli. Chyba się przerazili. Od stolików słyszeliśmy krzyk: zdejmijcie te znaczki, uciekajcie!

Nadjechał pociąg do Wrocławia. Władysław Frasyniuk z towarzyszącymi mu działaczami błyskawicznie zajęli wolne miejsca w przedziale pierwszej klasy.

Reklama

"Gdy ruszyliśmy, podszedł do nas konduktor" – relacjonuje Władysław Frasyniuk. "Zaczęliśmy tłumaczyć, że nie mamy biletów na jedynkę, ale zaraz dopłacimy. Ale on nawet nie chciał o tym słyszeć. Od razu mnie poznał. Panie Władku, musicie uciekać na najbliższej stacji. Na dworcu we Wrocławiu już na was czekają. Będziecie aresztowani!"

Szybka decyzja. Frasyniuk postanawia jechać dalej. Tylko we Wrocławiu może się dobrze ukryć. Gdzie indziej będzie bez szans. Pociąg powinien zwolnić przed miastem. Wtedy wyskoczą w biegu.

"Wyskoczyłem pierwszy" – wspomina Frasyniuk. "Kiedy złapałem równowagę, patrzyłem, jak koledzy skaczą. Pociąg hamował. Spojrzałem na lokomotywę. Przez okienko wychylał się motorniczy. Nie miałem cienia wątpliwości, że specjalnie zwolnił. Inaczej byłoby po nas.

Na dworze zaczynało robić się jasno. Uciekinierzy szybkim krokiem docierają do Karłowic na przedmieściach Wrocławia. Tu łapią taksówki.

"Wszędzie pełno wojska i milicji. Dokąd was zawieść?" – pyta kierowca.

"Może do siedziby związku?" – proponuje jeden z działaczy

"Co, będziemy bronić biurek? Jedziemy do zakładów na Grabiszyńską. Tam powinien być strajk" – komenderuje Frasyniuk.

Przemysłowa dzielnica Wrocławia. Sąsiadujące ze sobą zakłady MPK, FAT, Elwro, Hutmen, Fadroma, Pafawag i Dolmel tworzą robotniczą twierdzę. W niedzielę rano, 13 grudnia 1981 r., Frasyniuk dociera do zajezdni autobusowej przy ul. Grabiszyńskiej, gdzie w sierpniu 1980 r. kierował protestem. Tam spotyka innych przywódców wrocławskiej „S” – Józefa Piniora i Piotra Bednarza. Zakładają Regionalny Komitet Strajkowy.

Na noc muszą jednak poszukać lepszej kryjówki. Obawiają się pacyfikacji. Do domów wrócić nie mogą. Tam czeka już milicja.

"Pomógł znajomy lekarz" – kontynuuje Frasyniuk. "Zaproponował, że ukryje nas w szpitalu wojewódzkim przy ul. 1 Maja. Przeskoczyliśmy przez płot zajezdni i dotarliśmy pieszo na miejsce. Spaliśmy w dyżurce lekarskiej. W razie czego mieliśmy ewakuować się przez okno. W szpitalu po raz pierwszy wysłuchaliśmy przemówienia Jaruzelskiego.

Wiało grozą. W poniedziałek 14 grudnia na ulice Wrocławia wyjechały czołgi. To była demonstracja siły władz stanu wojennego.

"Zastanawialiśmy się, jak wrócić do zakładów" – opowiada Frasyniuk. "Kolega lekarz wpadł na pomysł, że zawiezie nas karetką. Ktoś położył się na noszach, ja siedziałem obok. Erka bez problemu dotarła do przyzakładowej przychodni Pafawagu. Fabryka była obstawiona. Wdrapaliśmy się na dach przychodni. Stamtąd przeszliśmy na garaże i zeskoczyliśmy na dziedziniec zakładu.

We wrocławskich fabrykach trwają strajki. Robotnicy nie chcą ugiąć się przed przemocą stanu wojennego. Protestami dowodzi Frasyniuk. 15 grudnia ZOMO szturmuje Pafawag i Dolmel. Czołgi taranują mury. Frasyniuk ucieka do kolejnych zakładów. Wraz z Bednarzem i Pioniorem skacze przez płoty, przemyka się ogródkami działkowymi i torami.

W Fabryce Automatów Tokarskich mają doskonałą kryjówkę.

"Najpierw siedzieliśmy na siatce pod dachem hali fabrycznej" – wspomina Frasyniuk. "Ale to było niebezpieczne. Siatka mogła się przerwać. Stosunkowo łatwo można też było nas stamtąd wygarnąć. Później chowaliśmy się do turbiny zakręcanej na śruby. Leżeliśmy w niej ściśnięci jak śledzie w puszce. Tak przeżyliśmy trzy pacyfikacje".

Po sześciu dniach ukrywania się w fabrykach Frasyniuk chroni się w konspiracyjnych mieszkaniach. Zmienia lokale aż 38 razy. Nawet z daleka nie widzi żony i dzieci. Obok Zbigniewa Bujaka jest najbardziej poszukiwanym przywódcą „S”.

"Przemieszczałem się zawsze pieszo, tuż przed godziną milicyjną" – opowiada Frasyniuk. "Podwórkami i bramami. Zapuściłem brodę i włosy. Jak było ryzyko wpadki, to się strzygłem. A potem wracałem do bujnej czupryny. Byłem też przefarbowany na rudo. Zakładałem okulary i marynarkę, żeby bardziej wyglądać na intelektualistę, a nie na robotnika. Zastanawiałem się nawet, czy kolczyka sobie w ucho nie wsadzić".

Frasyniuk na szyi nosił rzemyk. Ciekawe, że właśnie ten szczegół dotarł do bezpieki. I pomógł ująć najbardziej poszukiwanego człowieka w Polsce.

Na razie jednak nic nie zapowiadało wpadki. Ukrywający się przywódca podziemia miał na podorędziu kilkanaście dowodów osobistych.

"Z tym było łatwo" – wspomina. "We Wrocławiu działała wtedy dyskoteka prowadzona przez ZMS. Grasowali w niej kieszonkowcy. Kradli portfele, a dowody wrzucali na daszek przy budynku. Nasi ludzie je zgarniali. Mieliśmy ich full".

Przez jakiś czas Frasyniuka ochraniali... karatecy.

"Kultowym filmem było wtedy <Wejście smoka>" – opowiada. "I nagle w Polsce zaroiło się od karateków. We Wrocławiu pojawiła się ekipa, która zapragnęła być moją obstawą. Ale szybko z nich zrezygnowałem. Oni nie mieli charakteru. Gdy kazałem im rozrzucić ulotki, twierdzili, że to niemęska rzecz. Innym razem szliśmy szemraną dzielnicą. Kocie łby, melina na melinie. Przy bramie zatrzymuje się milicyjna nyska. Spokojnie, mówię. Przyjechali na metę po pół litra. Patrzę na karateków, a tu żadnego już nie ma".

5 października 1982 r. Dziewiąty miesiąc w ukryciu. Frasyniuk uczestniczy w konspiracyjnym spotkaniu. Wielki blok przy ul. Bacciarellego we Wrocławiu otacza milicja. Obława!

"Szli od drzwi do drzwi" – wspomina Frasyniuk. "Wybiegłem z mieszkania i wdrapałem się na strych. Przeszedłem do następnej klatki schodowej i zacząłem schodzić na dół. Tu też jednak już byli. Wszedłem do zsypu. Wlazłem nad drzwi. Zaparłem się nogami i tak wisiałem. Sprawdzali zsyp, ale mnie nie zauważyli. Poszli dalej. Byłem już niemal pewien, że przejdę. Chciałem dotrzeć do drzwi i „na wyrwę” rzucić się do ucieczki. Ale od dołu podeszło trzech kolejnych milicjantów. Sprowadzili mnie na dół. Pokazałem im dowód. Tłumaczyłem, że byłem u kolegi i śpieszę się na uczelnię. Zawołali oficera. Nie rozpoznał mnie, przez chwilę się zawahał. Nagle złapał mnie za koszulę i rozerwał ją. Wtedy na mojej szyi dostrzegł wisiorek. Rzemyk! To Frasyniuk! Brać go! Po chwili fruwałem w powietrzu. Rzucili mnie na ziemię i skuli kajdankami. Już nie mogłem uciec".

W listopadzie 1982 r. Władysław Frasyniuk został skazany na 6 lat więzienia. W Łęczycy i Barczewie dzielił cele z mordercami i recydywistami. Klawisze bili go i prześladowali. Po dwóch latach, dzięki amnestii, wyszedł na wolność. Wkrótce znów został aresztowany. Siedział w więzieniu do lipca 1986 r.

Jerzy Kubrak