p

Tony Judt*

Dlaczego obawiamy się współczesnego kapitalizmu

W wydanej ostatnio książce "Supercapitalism" Robert Reich przedstawia własny obraz współczesnej cywilizacji. Historia jest znajoma, a diagnoza powierzchowna. Z dwóch powodów warto jednak zwrócić uwagę na tę pozycję. Jej autor był pierwszym ministrem pracy w ekipie prezydenta Clintona. Podkreśla to zresztą, pisząc, że "administracja Clintona, dla której miałem zaszczyt i przywilej pracować, była najbardziej probiznesową administracją w dziejach Ameryki". I rzeczywiście jest to książka zdecydowanie "clintonowska", a jej braki dają być może przedsmak tego, co nas czeka w czasie ewentualnej prezydentury kolejnego przedstawiciela rodu Clintonów. Temat podjęty przez Reicha - życie gospodarcze w dzisiejszym rozwiniętym kapitalizmie i jego wpływ na polityczny i społeczny stan zdrowia demokracji - jest bardzo ważny, aczkolwiek proponowane przez autora lekarstwa nie przekonują. Reich następująco zarysowuje ramy dyskusji. Podczas - jak to sam nazywa - "nie całkiem złotej epoki" amerykańskiego kapitalizmu, od końca II wojny światowej do lat 70., gospodarka amerykańska znajdowała się w stanie równowagi. Na przewidywalnych i bezpiecznych rynkach dominowała ograniczona liczba wielkich koncernów - takich jak General Motors. Wykwalifikowani pracownicy mieli (względną) pewność zatrudnienia. Chociaż wiele się mówiło o konkurencji i wolnym rynku, gospodarka amerykańska (pod tym względem porównywalna do europejskich) opierała się na protekcjonizmie, standaryzacji, regulacji, dotacjach i gwarancjach rządowych. Naturalne nierówności generowane przez kapitalizm nie budziły negatywnych emocji, ponieważ powszechnie wierzono w - generalnie fałszywą - ideologię dobra wspólnego. Ale począwszy od połowy lat 70. wiatry "superkapitalizmu", które później znacznie przybrały na sile, zmiotły to wszystko z powierzchni ziemi. Dzięki technologiom powstałym w laboratoriach zimnowojennych, takim jak komputery, włókna optyczne, satelity i internet, tempo przepływu informacji i towarów ogromnie się zwiększyło. Struktury regulacyjne wznoszone przez całe stulecie zostały w ciągu kilku lat zdemontowane lub zastąpione innymi. Ich miejsce zajęła konkurencja o globalne rynki i o strumień międzynarodowych środków podążających za lukratywnymi inwestycjami. Zarobki i ceny poszły w dół, a zyski w górę. Konkurencja i innowacja stworzyły nowe możliwości dla niektórych i dały gigantyczne bogactwo nielicznym, a jednocześnie likwidowały miejsca pracy, doprowadzały firmy do bankructwa i pauperyzowały całe społeczności. Polityka - odzwierciedlając charakter nowej gospodarki - zdominowana została przez przedsiębiorstwa i finansistów ("Wal-Mart i Wall Street", jak to podsumowuje Reich) lobbujących o branżowe przywileje: "Superkapitalizm rozlał się na politykę i utopił demokrację". Jako inwestorzy, a przede wszystkim jako konsumenci Amerykanie skorzystali na tym w sposób niewyobrażalny dla pokolenia ich rodziców. Nikt jednak nie troszczy się o szerszy interes publiczny. Wartość inwestycji poszybowała w górę, ale "instytucje, które kiedyś realizowały wartości obywatelskie, straciły na znaczeniu". Dzisiejsze debaty polityczne "w gruncie rzeczy dotyczą przyziemnych kwestii związanych z konkurencyjnymi przewagami dążących do zysku korporacji". Pojęcie "dobra wspólnego" zniknęło. Amerykanie stracili kontrolę nad swoją demokracją. Reich doskonale potrafi wychwytywać pouczające przykłady. Rozwarstwienie dochodów w USA jest dzisiaj największe od 1929 roku: w 2005 roku 21,2 proc. PKB znajdowało się w rękach zaledwie 1 proc. obywateli. W 1968 roku dyrektor generalny General Motors zarabiał z grubsza 66 razy więcej od przeciętnego pracownika, a w 2005 roku w Wal-Mart proporcja ta wyniosła 900. Majątek rodziny założycieli tej sieci handlowej wyceniano na 90 mld dol. - tyle samo posiadało 40 proc. (120 mln) najgorzej zarabiających Amerykanów. Gospodarka jako całość urosła "kosmicznie", ale "średni dochód gospodarstwa domowego od 30 lat stoi w miejscu. [...] Dokąd powędrowało całe to bogactwo? W większości na samą górę". Co się tyczy mitycznej odwagi "kreatorów bogactwa", Reich podaje całą listę ulg podatkowych, gwarancji emerytalnych, mechanizmów zabezpieczających i operacji ratunkowych, z których korzystały w ostatnich latach kasy oszczędnościowe, fundusze hedgingowe, banki i inni "ryzykanci", a następnie komentuje ironicznie: "Rozwiązania przenoszące wszystkie korzyści na prywatnych inwestorów a całe ryzyko na społeczeństwo muszą zaowocować wieloma przykładami biznesowej odwagi".

Reklama

Dobrze powiedziane, ale co w tej sytuacji należy zrobić? Tutaj Reich jest mniej elokwentny. Zebrane przez niego fakty wskazują, że czeka nas upadek wartości i instytucji republikańskich. Ustawy są pisane pod konkretnych przedsiębiorców. Wpływowi sponsorzy określają program kandydatów na prezydenta. Poszczególni obywatele i wyborcy są stopniowo usuwani ze sfery publicznej. W wielu przypadkach opisanych przez Reicha symbolem rozpadu wartości obywatelskich wydaje się korporacja ponadnarodowa z jej przepłacanym kierownictwem i "trawionymi obsesją zysku" udziałowcami. Krótkofalowa, skoncentrowana wyłącznie na wzroście i zysku wizja rozwoju charakterystyczna dla tych przedsiębiorstw przesłoniła i zastąpiła szersze zbiorowe cele i wspólne interesy, które kiedyś spajały nasze społeczeństwo. Jednak Robert Reich wcale nie oczekuje od czytelnika takich właśnie wniosków. W jego wersji nikt nie ponosi winy za nasze obecne problemy. "Jako obywatele możemy skłaniać się ku przekonaniu, że nierówności na taką skalę nie mogą być dobre dla demokracji". [...] Ale superbogatym nie można nic zarzucić". Czy prezesi i dyrektorzy stali się bardziej pazerni? Nie. Czy zarządy spółek stały się mniej odpowiedzialne? Nie. Czy inwestorzy są bardziej ulegli? "Nie ma dowodów na potwierdzenie żadnej z tych teorii". Korporacje nie zachowują się w sposób zbyt odpowiedzialny społecznie, jak pokazuje sam Reich, ale nie jest to ich zadanie. Nie powinniśmy oczekiwać od inwestorów, konsumentów i przedsiębiorstw, że będą dbali o dobro wspólne. Wszyscy chcą po prostu zrobić jak najlepszy interes. W gospodarce nie chodzi o etykę. "Jeśli ludzie chcą moralności, to niech jej szukają u swoich biskupów", jak powiedział kiedyś brytyjski premier Harold Macmillan. Dla Reicha nie istnieją "bardzo bogaci złoczyńcy". Ze wzgardą odrzuca wszelkie interpretacje oparte na ludzkich decyzjach, wolnej woli, interesach klasowych czy nawet koncepcjach ekonomicznych. Tego rodzaju wyjaśnienia "rozbijają się o fakty". Zmiany odnotowane w książce Reicha po prostu się "zdarzyły", ilustrując twórczą destrukcję, która jest organicznym elementem kapitalistycznej dynamiki - mamy tu więc Schumpetera w wersji light. Można chyba powiedzieć, że Reich jest technologicznym deterministą. Nowe "technologie umożliwiły konsumentom i inwestorom dokonywanie coraz korzystniejszych transakcji". Transakcje te "wyssały z systemu wartości społeczne. [...] W tej historii nie ma pozytywnych i negatywnych bohaterów". Dostrzegamy tutaj znajomy zabieg: autor wyładowuje swoje oburzenie, które wywołują ciemne strony współczesnego kapitalizmu, ale nie musi przypisywać nikomu odpowiedzialności ani wydawać sądów. Korporacje po prostu robią to, co robią. Oczywiście jeśli komuś nie podobają się skutki społeczne, Reich daje mu prawo do przywdziania obywatelskiej togi i podjęcia próby zmiany tej sytuacji. Kłóci się to jednak z zawartą w jego książce tezą, że wszystko determinuje żelazna logika rozwoju technicznego i dążenia każdej osoby do realizacji własnych interesów. Nic zatem dziwnego, że wobec tych epokowych zmian i stwarzanych przez nie gigantycznych zagrożeń Reich proponuje kosmetyczne rozwiązania: kilka drobnych zmian podatkowych, dołączenie do układów handlowych klauzuli o płacy minimalnej, ustawowe uregulowanie kwestii lobbingu. Zresztą nawet te minimalne korekty obecnych praktyk są sprzeczne z podstawowym założeniem Reicha: że nasze interesy jako "inwestorów" i "konsumentów" zatriumfowały nad naszymi możliwościami działania jako "obywateli". Jeśli jego obraz mechanizmów współczesnego życia gospodarczego jest prawdziwy - jeśli "w superkapitalizmie "perspektywa długookresowa" to obecna wartość przyszłego dochodu" - to majstrowanie przy przepisach regulujących finansowanie kampanii wyborczych jest albo bezproduktywne (bo nic nie zmieni), albo niemożliwe (bo sprzeciwią mu się te same "konkurencyjne interesy", które doprowadziły do obecnego braku równości warunków). Dlaczego zresztą my sami albo nasi przedstawiciele mieliby nagle postanowić, że będą się zachowywali jak bezinteresowni "obywatele", a nie myślący tylko o sobie "konsumenci" lub "inwestorzy", którymi według Reicha wszyscy się staliśmy? Co posłużyłoby za bodziec? Za czyim przewodem nagle postawilibyśmy naszą "obywatelską" tożsamość przed "ekonomiczną"?

Przedstawiona przez Reicha typologia ludzkich zachowań oparta na założeniu, że nasze skłonności i preferencje ("konsument", "inwestor", "obywatel") można podzielić i włożyć do osobnych przegródek, nie jest przekonująca. Owocuje chwytliwymi zdaniami (na przykład "Jako obywatele jesteśmy szczerze zatroskani globalnym ociepleniem, jako konsumenci i inwestorzy aktywnie podnosimy temperaturę ziemskiej atmosfery"), ale nie wyjaśnia, dlaczego Amerykanie tkwią w tej pułapce, podczas gdy obywatele niektórych innych krajów próbują z niej wychodzić. Kategorie używane przez Reicha odzwierciedlają jego epistemologicznie ubogi obraz społeczeństwa: przez "obywatela" rozumie on człowieka ekonomicznego, który w swoim dążeniu do realizacji własnego interesu zachowuje się w sposób odpowiedzialny. Czegoś tu brakuje. Nie tylko nie ma "pozytywnych i negatywnych bohaterów" ani "winnych" - nie ma też polityki. Żyjemy w epoce ekonomicznej. Przez dwa stulecia, począwszy od rewolucji francuskiej, kształt zachodniemu życiu politycznemu nadawała walka lewicy z prawicą: "postępowców" - liberałów lub socjalistów - z konserwatystami. Do niedawna te ideologiczne punkty odniesienia były bardzo istotne i określały retorykę, a do pewnego stopnia także rzeczywistość życia publicznego. W ciągu minionego pokolenia polityczna waluta zmieniła się jednak nie do poznania. To, co pozostało z uspokajającego fatalizmu opowieści starej lewicy - inspirującego przekonania, że Historia jest po naszej stronie - w 1989 roku poszło do grobu wraz z realnym socjalizmem. Podobny los spotkał tradycyjną prawicę polityczną. Od lat 30. XIX wieku do lat 70. ubiegłego stulecia prawicowość oznaczała przeciwstawianie się lewicowej idei historycznie koniecznej zmiany i postępu: "konserwatyści" konserwowali, "reakcjoniści" reagowali. Byli "kontrrewolucyjni". W latach 70. polityczna prawica motywowana dotąd wrogością do postępowych przekonań straciła busolę. Nowy nadrzędny sposób myślenia o świecie, nowy nadrzędny mit zastąpił wymiar społeczny ekonomicznym. Filary tego mitu to "zintegrowany system globalnego kapitalizmu", wzrost gospodarczy i wydajność zamiast walki klas, rewolucji i postępu. Podobnie jak jej XIX-wieczne poprzedniczki opowieść ta łączy tezę o poprawie sytuacji ("wzrost jest dobry") z założeniem nieuchronności: globalizacja - w terminologii Roberta Reicha "superkapitalizm" - to proces naturalny, a nie wynik swobodnych ludzkich decyzji. Wczorajsi teoretycy rewolucji opierali swój światopogląd na nieuchronności radykalnych zaburzeń społecznych, natomiast dzisiejsi apostołowie wzrostu gospodarczego powołują się na niepowstrzymaną dynamikę globalnej konkurencji gospodarczej. Wspólne jest przekonanie o tym, że obecny bieg wydarzeń ma charakter konieczny. Jesteśmy zanurzeni w niekwestionowanym "społeczeństwie powszechnego obrotu gospodarczego", jak to nazwała Emma Rothschild. Można w tym kontekście przytoczyć słowa Margaret Thatcher: "Nie ma alternatywy". Podobnie jak ich polityczni poprzednicy dzisiejsi ekonomiści wykazują skłonność do redukcjonizmu. Dzisiejszy dogmat - podobnie jak dogmaty z niedawnej przeszłości - pomija te aspekty ludzkiego istnienia, których nie da się łatwo podciągnąć pod jego kategorie: dawniej akcent padał na zachowania i opinie, które można było zaklasyfikować jako wytwór "klasy społecznej", natomiast współczesna debata na pierwszy plan wysuwa interesy i preferencje, które da się ująć w kategoriach ekonomicznych. Na XX stulecie chętnie patrzymy jak na epokę skrajności i złudzeń, od których na szczęście się uwolniliśmy. Ale czy teraz również nie padamy ofiarą złudzenia? Czy kult wydajności i rynku nie jest zwykłym odwróceniem wiary wcześniejszego pokolenia? Trudno sobie wyobrazić coś bardziej ideologicznego od tezy, że cała polityka i wszystkie sprawy - zarówno publiczne, jak i prywatne - muszą się obracać wokół zglobalizowanej gospodarki, jej koniecznych praw i nienasyconych żądań. Kult ekonomicznej konieczności wraz z obietnicą rewolucji i marzeniem o transformacji społecznej stanowił również fundament marksizmu. Czy przechodząc z XX do XXI wieku, nie zastąpiliśmy jednego XIX-wiecznego światopoglądu innym?

Podobnie jak dawny także i nowy mit nie daje zbyt wielu wskazówek przy dokonywaniu trudnych wyborów politycznych. Prosty przykład: prawdziwym powodem, dla którego "obywatel" Roberta Reicha postępuje niespójnie w kwestii globalnego ocieplenia, nie jest jego dodatkowa rola jako inwestora i konsumenta. Dzieje się tak dlatego, że globalne ocieplenie jest konsekwencją wzrostu gospodarczego, a także jednym z jego czynników. Skoro zaś "wzrost" jest dobry, a globalne ocieplenie złe, to co wybrać? Czy wzrost jest dobrem oczywistym? Czy tworzenie bogactwa i wzrost wydajności rzeczywiście przynoszą obiecane korzyści, czyli możliwość awansu społecznego i ekonomicznego, szczęście, dobrobyt, zamożność, bezpieczeństwo? Wydawałoby się, że jest to pytanie retoryczne, ale czy naprawdę? A jeśli wzrost zwiększył społeczne frustracje, zamiast je złagodzić? Warto się przyjrzeć pozaekonomicznym skutkom politycznych wyborów. Weźmy przykład reformy systemu zabezpieczeń społecznych - w której Reich aktywnie uczestniczył zarówno jako minister pracy w administracji Clintona, jak i autor propozycji, by zasiłki dla bezrobotnych zastąpić dotacjami dla przedsiębiorstw, które ich zatrudnią. W 1996 roku administracja Clintona zlikwidowała większość świadczeń federalnych, odwracając proces, który trwał przez minione pół wieku. Zasiłki dla bezrobotnych uzależniono od udokumentowanej gotowości do podjęcia pracy. Podobne zasady wprowadzono w innych krajach, np. w Wielkiej Brytanii, Holandii, a nawet Skandynawii. Powszechne prawo do zasiłku oparte na sytuacji majątkowej zastąpiono systemem bodźców do podejmowania pracy, reklamując to jako korzystne nie tylko z ekonomicznego, ale również z moralnego punktu widzenia. Jednak polityka ta, sprawiająca wrażenie ekonomicznie rozsądnej, niesie ze sobą ukryte koszty obywatelskie. Jednym z podstawowych celów XX-wiecznego państwa opiekuńczego było uczynienie wszystkich pełnoprawnymi obywatelami, czyli nie tylko ludźmi głosującymi w wyborach - jak to zawężająco definiuje Reich - ale także osobami mającymi bezwarunkowe prawo do zainteresowania i wsparcia zbiorowości. Służyło to zwiększeniu solidarności społecznej. Żadna kategoria osób nie była wykluczona lub "mniej wartościowa". W nowym, "uznaniowym" systemie jednostka musi się wykazać dobrym sprawowaniem, aby mogła oczekiwać pomocy zbiorowości. Obywatelstwo staje się warunkowe: tylko ludzie, którzy mają pracę, są pełnoprawnymi członkami społeczeństwa. Inni mogą otrzymać pomoc niezbędną do pełnej partycypacji, ale muszą przejść pewne testy i wykazać się odpowiednim zachowaniem. Jeśli zatem odrzemy współczesną reformę systemu zabezpieczeń społecznych z retorycznych upiększeń, powrócimy do ducha angielskiej ustawy o pomocy dla ubogich z 1834 roku. Wprowadzono tam zasadę, że zasiłki dla bezrobotnych muszą być niższe od najniższego wynagrodzenia. Przede wszystkim zaś reforma przywraca rozróżnienie na aktywnych ("zasługujących") obywateli i pozostałych, czyli tych, którzy nie pracują, niezależnie od przyczyny. Stary system był oczywiście niezgodny z zasadami rynkowymi, ale o to właśnie chodziło. Racjonalizacja rynkowa - zastąpienie społecznych i politycznych mierników danej polityki ekonomicznymi - stanowi również deklarowane uzasadnienie dla obserwowanego w ostatnich latach szaleństwa prywatyzacji. Ale i tutaj ten rzekomo nowoczesny program kojarzy się z przeszłością - instytucje publiczne typowe dla drugiej połowy XX wieku zastępowane są rozdrobnioną własnością prywatną charakterystyczną dla znacznie wcześniejszej epoki. W XX wieku transport, szpitale, szkoły, poczta, wojsko, więzienia, policja i najważniejsze instytucje kulturalne - czyli te dziedziny, w których mechanizmy rynkowe nie zawsze się sprawdzają - zostały objęte publiczną kontrolą. Teraz są oddawane prywatnym przedsiębiorcom (a w niektórych krajach europejskich wysokość budżetu instytucji kultury jest w dosłownymi sensie "losowa", ponieważ w dużej części pochodzi z zysków loterii narodowych). W niektórych przypadkach - zwłaszcza transportu i poczty - działalność ta nie gwarantuje zysku (na przykład na słabo zaludnionych terenach) i jeśli państwo chce znaleźć kupców, taką gwarancję muszą sektorowi prywatnemu zapewnić podatnicy. Jest to po prostu klasyczna dotacja w innym przebraniu, a także (jak przyznaje Robert Reich) rozwiązanie korupcjogenne i niesprzyjające wytworzeniu się poczucia odpowiedzialności. Z podobnymi zjawiskami mamy do czynienia w wypadku więziennictwa, kolejnictwa i służby zdrowia. Z reguły państwo jednorazowo inkasuje znaczne pieniądze i pozbywa się brzemienia odpowiedzialności, ale traci możliwość osiągania zysków w przyszłości i kontrolę nad jakością dostarczanych usług. Dzisiaj nazywamy to partnerstwem publiczno-prywatnym. We Francji ancien régime'u nazywali to "hodowlą podatków".

Reklama

Rzeczywiste skutki prywatyzacji podobnie jak reformy systemu zabezpieczeń społecznych deregulacji, rewolucji technicznej czy wreszcie samej globalizacji, są takie, że zmniejszyła się rola państwa w życiu obywateli - jest to zadeklarowany cel reformatorów - a jego polityka stała się bardziej "przyjazna dla biznesu", jak to z aprobatą określa Robert Reich. XX-wieczne państwo ze swoją "inżynierią dusz" z pewnością zostawiło po sobie przykre wspomnienia. Było często niewydolne, czasem represyjne, z rzadka ludobójcze. Ale redukując (i pośrednio dyskredytując) państwo, stawiając interes prywatny ponad publiczny wszędzie tam, gdzie jest to możliwe, zdewaluowaliśmy te dobra i usługi, które symbolizują zbiorowość i jej wspólne cele. A to pociąga za sobą poważne ryzyko. Rynek potrzebuje zewnętrznych wobec siebie norm, zwyczajów i "klimatu" - aby dobrze funkcjonował, potrzebna mu jest stabilizacja polityczna, ale kapitalizm ze swojej natury doprowadza do erozji tych norm i zwyczajów. Zjawisko to jest znane od dawna. Dobrotliwa "niewidzialna ręka" - nieregulowany wolny rynek - być może dobrze się sprawdzała w początkowym stadium rozwoju społeczeństw handlowych, ale nie może odtworzyć niekomercyjnych instytucji i stosunków - solidarności, zaufania, powściągliwości, odpowiedzialności, moralności, autorytetu - które odziedziczyła i które są osłabiane za sprawą indywidualnego dążenia do realizacji własnych interesów. Z podobnych powodów nie możemy zakładać, że kapitalizm musi prowadzić do demokracji (czy wolności politycznej) - vide Chiny, Rosja, a może nawet dzisiejszy Singapur. Wydajność, wzrost i zysk nie zawsze są warunkiem wstępnym czy nawet konsekwencją demokracji, bywają bowiem jej substytutem. Jeśli współczesne demokracje mają przetrwać szok "superkapitalizmu" Reicha, to musi je spajać coś więcej niż tylko dążenie do prywatnych korzyści ekonomicznych, zwłaszcza w sytuacji, gdy korzyści te płyną do coraz węższej grupy beneficjentów. Jak podkreślał John Stuart Mill, społeczeństwo oparte wyłącznie na idei interesów majątkowych jest "z gruntu odrażające". Cywilizowane społeczeństwo potrzebuje czegoś więcej niż tylko korzyści własnej jako idei przewodniej. Niebezpieczeństwo polega na tym, że zdewaluowaliśmy działalność publiczną i dziś nie bardzo wiemy, co nas ze sobą łączy. Nieżyjący już Bernard Williams pisał, że grecka myśl etyczna opierała się na "obiektywnej teleologii ludzkiej natury", czyli przekonaniu, że człowiek jest ze swej natury predysponowany do życia we współpracy z innymi. Jakąś wersję tego przekonania można znaleźć w większości późniejszych systemów etycznych. Dzisiaj jesteśmy chyba najbardziej świadomi konieczności obycia się bez tego przekonania od czasów sofistów, którzy jako pierwsi podali je w wątpliwość. Kto w tej sytuacji weźmie dzisiaj na siebie odpowiedzialność za to, co Jan Patoýcka nazwał "duszą miasta"?

Istnieją dwa poważne powody do obaw o tę duszę i o to, że nie można jej satysfakcjonująco zastąpić mitem nieskończonego wzrostu gospodarczego ani nawet twórczego niszczenia w wykonaniu buldożera kapitalistycznej innowacji. Po pierwsze mit ten nie jest zbyt atrakcyjny, wielu ludzi się w nim nie odnajduje. Nie sprzyja też środowisku naturalnemu, a jego konsekwencje społeczne nie mogą się podobać. Jak powiedział kiedyś Daniel Bell, obfitość jest amerykańskim substytutem socjalizmu, ale zakupy raczej nie nadają się do roli wielkiej ogólnospołecznej idei. Niedługo po rewolucji francuskiej markiza de Condorcet przeraził obraz społeczeństwa komercyjnego, który rysował się przed jego oczami: "Dla zachłannego narodu wolność będzie li tylko niezbędnym warunkiem bezpieczeństwa transakcji finansowych". My również powinniśmy być przerażeni. Drugie źródło niepokoju jest takie, że niekończąca się historia może jednak mieć swój koniec. Nawet gospodarki podlegają procesom dziejowym. Poprzedni okres ogromnej ekspansji kapitalizmu miał miejsce podczas "globalizacji" avant le mot w kilkudziesięcioletnim okresie poprzedzającym I wojnę światową. W Wielkiej Brytanii - podobnie jak dzisiaj w USA i zachodniej Europie - panowało przekonanie, że świat stoi u progu bezprecedensowej i bezkresnej epoki pokoju i dostatku. O tego rodzaju optymistycznych nastrojach najlepiej pisze Keynes w "Ekonomicznych konsekwencjach pokoju". Jest to obraz złudzeń żywionych przez świat, który stał na skraju katastrofy, świat powstały po wojnie, która na 50 lat położyła kres błogim fantazjom. Keynes przewidział "pragnienie bezpieczeństwa" odczuwane przez Europejczyków po trzech dekadach wojny i kryzysu gospodarczego, jaki nastąpił po zakończeniu pozłacanej epoki. W dużej mierze dzięki upaństwowieniu usług publicznych i stworzeniu systemów zabezpieczeń społecznych obywatele krajów rozwiniętych wyzbyli się dotkliwego poczucia zagrożenia oraz strachu, który nadawał kształt życiu politycznemu od 1914 roku do początku lat 50. i w znacznym stopniu przesądził o atrakcyjności faszyzmu i komunizmu w tamtych latach. Mamy jednak powody sądzić, że to się zmieni. Strach powraca jako ważny czynnik życia politycznego w zachodnich demokracjach. Strach przed terroryzmem, ale także strach przed niekontrolowanym tempem zmian, strach przed utratą pracy, strach przed przegraną w rywalizacji o coraz bardziej nierównomiernie rozdzielane zasoby, strach przed utratą kontroli nad codziennym życiem. A przede wszystkim strach spowodowany tym, że nie tylko my, ale również władza nie ma kontroli nad kształtującymi naszą rzeczywistość siłami. Pół stulecia bezpieczeństwa i dostatku prawie całkowicie wymazało pamięć o tym, jak poprzednia "epoka ekonomiczna" legła w gruzach, dając początek erze strachu. Z coraz większym przekonaniem utrzymujemy, że gdy chodzi o nasze kalkulacje ekonomiczne, praktyki polityczne, strategie międzynarodowe, a nawet priorytety edukacyjne przeszłość niewiele może nas nauczyć. Żyjemy w nowym świecie, pełnym bezprecedensowych zagrożeń i szans. Nasi rodzice i dziadkowie, którzy zmagali się z konsekwencjami upadku poprzedniej epoki ekonomicznej, znacznie lepiej rozumieli, co może stać się ze społeczeństwem, kiedy prywatne i branżowe interesy zatriumfują nad publicznymi celami i przesłonią dobro wspólne. Musimy choćby częściowo przywrócić tę świadomość. Zresztą sama globalizacja prawdopodobnie przypomni nam, jak ważne jest państwo. Społeczeństwa trawione coraz silniejszym poczuciem ekonomicznego i fizycznego zagrożenia będą szukały ratunku w symbolach politycznych, instrumentach prawnych i fizycznych barierach, które może zapewnić jedynie państwo. W wielu krajach już tak się dzieje. Weźmy choćby rosnącą popularność protekcjonizmu w amerykańskiej polityce, rozkwit antyimigranckich partii w całej Europie Zachodniej czy apele o "mury", "bariery" i "egzaminy z obywatelstwa" na całym świecie. Zwolennicy koncepcji "płaskiego świata" mogą się zdziwić. Poza tym chociaż nie można wykluczyć, że globalizacja i "superkapitalizm" zmniejszają różnice między poszczególnymi krajami, to z reguły zwiększają nierówności w ich obrębie - np. w Chinach czy USA - co ma destabilizujące konsekwencje polityczne.

Jeśli czeka nas powrót państwa, wzrost potrzeby bezpieczeństwa i rozwiązań, które może zapewnić tylko państwo, to powinniśmy zwracać większą uwagę na to, co jego instytucje mogą osiągnąć. Dzisiaj wyrażamy się o państwie z pogardą: nie jest dla nas naturalnym dobroczyńcą, lecz źródłem gospodarczej niewydolności i społecznej ingerencji, które trzeba odsunąć jak najdalej od obywateli. Sukcesy gospodarki mieszanej i państwa opiekuńczego, a mianowicie stabilizacja społeczna i demobilizacja ideologiczna, która legła u podstaw rozwoju gospodarczego w minionym półwieczu, sprawiły, że młodsze pokolenie uważa ten stan zdezideologizowanego spokoju społecznego za dany raz na zawsze i domaga się usunięcia "przeszkody", jaką jest państwo, które opodatkowuje, reguluje i do wszystkiego się wtrąca. Negatywny stosunek do sektora publicznego stał się aksjomatem w debacie publicznej wielu krajów rozwiniętych. Ale jeśli mam rację i obecna sytuacja nie będzie trwać wiecznie, to warto przyjrzeć się temu, jak nasi XX-wieczni przodkowie reagowali na polityczne wyzwania związane z ekonomiczną niepewnością. Przekonamy się wtedy może, iż powszechne świadczenia społeczne oraz pewne ograniczenia nierówności dochodów i zamożności same w sobie stanowią ważny czynnik rozwoju gospodarczego, zapewniając niezbędną solidarność społeczną i polityczną wiarę w trwałość sukcesu gospodarczego. Państwo zaś jako jedyne posiada instrumenty i władzę potrzebną do tego, by wprowadzać te świadczenia i ograniczenia w imię dobra całej zbiorowości. Dowiemy się może również, że państwo jako regulator nie tylko nie zagraża demokracji, ale jest jednym z jej filarów, że w świecie, w którym pozbawione poczucia bezpieczeństwa jednostki coraz bardziej obawiają się niepodlegających żadnym regulacjom globalnych sił, władza demokratycznego państwa wyposażona w mandat społeczny jest najlepszą z możliwych instytucji pośredniczących. Bo jaką mamy alternatywę? Kult nieskrępowanej wolności gospodarczej połączony ze wzmożonym strachem i poczuciem zagrożenia prowadzi do redukcji zabezpieczeń społecznych i ograniczenia regulacji ekonomicznych. Jednocześnie mamy do czynienia z zaostrzonym nadzorem państwa nad przepływem informacji i opinii oraz przemieszczaniem się obywateli. To "chiński" kapitalizm w zachodnim stylu. Czy tego właśnie chcemy?

© Tony Judt, 2007

przeł. Tomasz Bieroń

p

*Tony Judt, ur. 1948, historyk, profesor New York University, zajmuje się przede wszystkim najnowszymi dziejami Europy oraz historią idei. Jest specjalistą od intelektualnej historii Francji, zwłaszcza francuskiej lewicy - poświęcił jej kilka książek, m.in. "The Burden of Responsibility" (1998). Współzałożyciel i dyrektor utworzonego w 1995 roku Instytutu Remarque'a, który zajmuje się m.in. badaniem historycznych relacji między Europą i Ameryką. W Polsce w przyszłym roku ukaże się jego monumentalna historia powojennej Europy "Postwar" (wyd. ang. 2006). W "Europie" nr 189 z 17 listopada br. opublikowaliśmy wywiad z nim "Polacy zaskoczyli Europę".