W środę, gdy do resortu obrony narodowej dotarła tragiczna informacja, że na las pod Mirosławcem runął wojskowy samolot, oficerowie zaczęli wykręcać numery telefonów do Biura Bezpieczeństwa Narodowego. O godzinie 19.43 dzwonili na komórkę dyrektora Departamentu Obronnego BBN. Bez rezultatu. Trzy minuty później do jego zastępcy. Również nikt nie odbierał.

Reklama

O godzinie 19.56 dyrektor Departamentu odebrał telefon. Oficer MON przekazał mu wiadomość o katastrofie. W tym czasie prezydent Lech Kaczyński czekał na start samolotu do Chorwacji. Zostały 24 minuty. "Oficerowie BBN mieli wystarczająco dużo czasu by poinformować pana prezydenta o tragedii" - ocenia pułkownik Cezary Siemion z resortu obrony, wskazując godziny na bilingu telefonicznym.

Nikt jednak z Biura nie dzwoni do prezydenta. Co więcej, jak się potem okazuje, zastępca szefa BBN, generał Roman Polko, ogląda w tym czasie telewizję. Widzi pierwsze serwisy informacyjne o katastrofie, ale nie dzwoni do prezydenta. "Traktowałem to wtedy jak wiadomość medialną" - tłumaczył się potem, pytany, dlaczego nie zareagował.

Lech Kaczyński, nie wiedząc o tragedii, odlatuje do Chorwacji.

"Polko powinien był zawiadomić prezydenta" - nie miał dziś w Radiu Zet wątpliwości Michał Kamiński, szef gabinetu prezydenta.

Reklama

Kłótnia o to, kto i jak powinien był poinformować Lecha Kaczyńskiego przed jego odlotem do Chorwacji, nabrała posmaku skandalu. Kancelaria Prezydenta oburzyła się, że wina leży po stronie MON. "Resort obrony powinien był przekazać tę wiadomość błyskawicznie, albo przez kancelarię premiera, albo bezpośrednio" - stwierdził Robert Draba, zastępca szefa Kancelarii Prezydenta.

"Dzwoniliśmy trzy razy do Biura Bezpieczeństwa Narodowego. Wojsko wykonało swoje zadanie" - odpoiera te zarzuty pułkownik Siemion z resortu obrony.