p
Guy Sorman*
Neokonserwatyzm trzyma się mocno
Czy George W. Bush - jak twierdzą niektórzy - naprawdę pogrzebał amerykański neokonserwatyzm? Bynajmniej, ten zbiór politycznych idei wciąż pozostaje żywy. Ani niesmak wywołany rządami Busha, ani renesans wyborczy jego demokratycznych konkurentów nie zdołały, jak do tej pory, doprowadzić do jego obalenia. Ta doktryna jest tak głęboko wpisana w historię i mentalność amerykańską, że trudno ją zrozumieć poza Stanami Zjednoczonymi i jeszcze trudniej przenieść na inny grunt. Neokonserwatyzm to przede wszystkim obraz Ameryki stworzony przez Amerykanów, interpretacja ich przeszłości i narodowej misji. Właśnie pojęcie "jawnej misji" narodu amerykańskiego leży u sedna doktryny neokonserwatywnej: Stany Zjednoczone są narodem wybranym, nosicielem uniwersalnego, niemalże mesjanistycznego przesłania, które, na dodatek, jest wielopłaszczyznowe. Na płaszczyźnie politycznej głosi ono, że demokracja liberalna ma być końcowym etapem historii. Na poziomie ekonomicznym mówi, że wzrost gospodarczy, efektywny system zdrowotny czy wynagrodzenie za zasługi oraz indywidualny wysiłek są możliwe jedynie w ramach gospodarki rynkowej. Dotyka także wymiaru religijnego. Stany Zjednoczone wcielają w życie żydowsko-chrześcijańskie orędzie, ale na poziomie na tyle ogólnym, by dało się pod nie podciągnąć wszystkie religie i by całość zmierzała w kierunku moralności uniwersalnej. I wreszcie: amerykańskie przesłanie ma również charakter strategiczny: armia amerykańska ma misję zaprowadzenia na świecie międzynarodowego porządku liberalnego, nawet przy użyciu siły, jeśli okaże się to konieczne.
Dyskurs neokonserwatywny jest nowy jedynie w tym stopniu, w jakim zrywa z wcześniejszą doktryną, Nowym Ładem (New Deal) wprowadzonym w latach 30. ubiegłego wieku przez socjaldemokratę Franklina D. Roosevelta. Po 50 latach polityki New Deal prowadzonej z równym sukcesem przez demokratycznych i republikańskich prezydentów, od 1980 roku neokonserwatyzm jest obowiązującą utopią. Chociaż krytykowany przez zwolenników Nowego Ładu nigdy nie został całkowicie zdetronizowany.
Jeśli przyjrzeć się bliżej, filary neokonserwatyzmu są dziś niewątpliwie mocno nadwerężone, ale nadal stanowią dla Busha solidne oparcie. Przede wszystkim w aspekcie ekonomicznym: zapoczątkowana w latach 80. długofalowa tendencja wzrostowa potwierdziła słuszność strategii neokonserwatywnej. Globalizacja wymiany, liberalizacja rynków i niskie podatki pozostały fundamentami gospodarki amerykańskiej zarówno za czasów Billa Clintona, jak i George'a W. Busha. Ten liberalizm gospodarczy pozwolił Stanom Zjednoczonym utrzymać kontrolę nad 30 proc. rynku światowego, co jest niebagatelnym sukcesem w obliczu konkurencji nowo wyłaniających się potęg. Kolejnym pozytywnym wskaźnikiem jest dochód na jednego mieszkańca, który na początku lat 80. wynosił tyle, co w Europie czy Japonii, a w tej chwili jest o 20 proc. wyższy.
Kolejnym elementem neokonserwatyzmu jest bardzo charakterystyczna dla obywateli Stanów Zjednoczonych religijność, która nie ma sobie równych w krajach Zachodu, może z wyjątkiem Polski. W USA publikuje się bardzo wiele antyklerykalnych pamfletów, lecz służą one jedynie uspokojeniu sekularystów z Nowego Jorku i San Francisco. A kandydaci na stanowisko prezydenta, którzy dobrze wiedzą, co jest bliskie sercu wyborców, prześcigają się w demonstrowaniu religijnego zapału.
Czy demokracja liberalna będzie końcem historii? George W. Bush okazał się bardziej przezorny niż Ronald Reagan, a sytuacja zmusiła go do stworzenia nowego prawa. Kiedy na początku swojej prezydentury po zamachach z 11 września zapowiedział walkę z osią zła (Irakiem, Iranem i Koreą Północną), Realpolitik wzięła górę. Stany Zjednoczone, dotąd bardzo krytyczne wobec łamania praw człowieka w Rosji, Pakistanie, Chinach czy Arabii Saudyjskiej, stały się nagle niezwykle dyskretne, gdy te kraje przyłączyły się do walki z terroryzmem. Z tego powodu wielu intelektualistów, zwolenników neokonserwatyzmu odcięło się od rządu amerykańskiego i kontynuuje swoją walkę w bardziej wojowniczo nastawionych fundacjach, takich jak Heritage, Cato czy Manhattan Institute.
Na tej samej zasadzie trwająca siedem lat wojna z terroryzmem wstrząsnęła neokonserwatywną strategią "eksportu demokracji". Wstrząsnęła, ale jej nie powaliła. Bilans prezydentury Busha nie jest aż tak czarno-biały, jak mogłoby to wynikać ze stronniczych przechwałek dziennikarzy. Również arabsko-muzułmański świat pod przewodnictwem Amerykanów jest teraz bliższy demokracji liberalnej niż siedem lat temu. W krajach Zatoki Perskiej ludzie mają prawie całkowitą swobodę głosowania, zaś w Maroku, Egipcie i Arabii widać postępy na drodze do demokracji. Istniejące dyktatury zostały jeśli nie obalone, to przynajmniej osłabione. Libia, Korea Północna i być może również Iran albo uległy Amerykanom, albo przynajmniej ograniczyły swoje ambicje. Sukcesy te zostały osiągnięte dzięki mieszaninie gróźb i obietnic, której Condoleezza Rice umiała użyć z większą subtelnością niż jej poprzednicy. Mimo że operacje wojskowe w Afganistanie i Iraku są jeszcze dalekie od zakończenia, integryści muzułmańscy przeszli do defensywy. W efekcie porażka w Iraku przestała być głównym tematem przeciwników George'a W. Busha, a John McCain przepowiada nawet zwycięstwo sił amerykańskich. Strategiczne plany neokonserwatystów, które w 2007 roku były przedmiotem drwin, w roku 2008 nabrały nowych kolorów. Już sam fakt, że John McCain, najbardziej reaganowski ze wszystkich kandydatów - zarówno pod względem fizjonomii, jak i moralności oraz dyskursu politycznego - ma szansę zostać przyszłym prezydentem, dodaje wiarygodności neokonserwatyzmowi.
Nie bez znaczenia jest również fakt, że dwie trzecie wyborców republikańskich określa się jako konserwatyści, a jedna trzecia jako umiarkowani. Demokraci zaś określają się jedynie mianem "demokratów". Różnica polega na tym, że Republikanie odnajdują się w swojej ideologii, zaś Demokraci definiują się jedynie jako partia w opozycji do konserwatystów. W związku z tym obecna lewica nie dysponuje doktryną polityczną, która byłaby alternatywą dla konserwatyzmu. Demokraci odcięli się bowiem od istniejącego wcześniej dyskursu lewicy określanego mianem liberalizmu (w odróżnieniu od Europy ten termin w Stanach Zjednoczonych oznacza socjaldemokrację) identyfikowanego w USA z nadmierną interwencją państwa.
Następca neokonserwatywnego nurtu wciąż nie ma zatem ani treści, ani nawet nazwy, co widać wyraźnie w wypowiedzi senatora Baracka Obamy: "Trzeba przyznać, że Partia Republikańska była partią idei". Idee Obamy nie są nam na razie znane. Nie wygląda zatem na to, by wybory w 2008 roku mogły przeobrazić oblicze Ameryki. Wśród pretendentów do prezydentury nie ma bowiem żadnego pionierskiego reformatora w stylu Roosevelta czy Reagana.
Guy Sorman
p
*Guy Sorman, ur. 1944, pisarz, publicysta polityczny. Jeden z nielicznych wśród francuskiej inteligencji zwolenników wolnorynkowego liberalizmu. Wydał m. in.: "Amerykańską rewolucję konserwatywną" (wyd. pol. 1983), "Rozwiązanie liberalne" (wyd. pol. 1985) i "Le progres et ses ennemis" (2001), "Rok koguta" (wyd. pol. 2006) oraz "Dzieci Rifa'y. Muzułmanie i nowoczesność" (wyd. pol. 2007). Jest stałym współpracownikiem "Europy" - ostatnio w nr 195 z 29 grudnia ub. r. opublikowaliśmy jego tekst "Niezmienny konserwatyzm".