Przez lata kolonializm obłożony był prawdziwą anatemą. Uważano go za jedną z największych zbrodni, jaką popełnili Europejczycy w całej swojej historii. Kojarzył się niemal wyłącznie z bezwzględnym wyzyskiem, handlem niewolnikami itp. Dopiero stosunkowo niedawno pojawiły się głosy historyków próbujących przedstawić bardziej zrównoważony obraz. Starających się docenić cywilizacyjne osiągnięcia kolonialnych imperiów. Ważnym kontekstem dla tych prób był problem amerykańskiego imperium - amerykańskie działania na Bliskim Wschodzie (i nie tylko) zaczęto porównywać do poczynań brytyjskich kolonizatorów. Wynik tych porównań bywał zwykle dla Amerykanów nader niekorzystny... Co zatem tak naprawdę przyniósł kolonializm podbitym ludom? Czy pchnął je na drogę cywilizacyjnego rozwoju? Czy może wręcz przeciwnie - zniszczył i pozbawił jakichkolwiek możliwości samodzielnego bytowania? W tekście, który dziś publikujemy, zastanawia się nad tym Amartya Sen, jeden z najwybitniejszych współczesnych ekonomistów, sam pochodzący z Indii, niegdysiejszej "perły w koronie" brytyjskiego imperium. Jego zdaniem Brytyjczycy niewątpliwie otworzyli Indie na świat. Zunifikowali kraj i stworzyli niezbędną, nowoczesną infrastrukturę. Inna sprawa że - jak twierdzi Sen - cały ten rozwój mógłby nastąpić także bez kolonialnego podboju. Gdy ten ostatni się rozpoczął w XVIII wieku, Indie nie były krajem zamkniętym. Utrzymywały ożywione kontakty z innymi krajami. Miały dodatni bilans handlu. Unowocześnianiu przez Brytyjczyków towarzyszyło tymczasem wiele negatywnych, wręcz tragicznych zjawisk, takich jak choćby masowy głód, który kilkakrotnie nawiedzał Indie, a był wynikiem rabunkowej gospodarki uprawianej przez metropolię. Przed brytyjskim podbojem w Indiach istniała wedle Sena quasi-demokratyczna tradycja, która jednak musiała ulec przemocy autorytarnej kolonialnej administracji. Do Indii przenikały dzięki Brytyjczykom liberalne idee, ale przyniosły one efekt dopiero po ich wycofaniu się. Kolonializm unowocześniał podbite terytoria, ale sam stwarzał problemy, które uczyniły ową nowoczesność zdecydowanie zbyt kosztowną.

p

Amartya Sen*

Wady i zalety kolonializmu

Kiedy w połowie lat 40., czyli jeszcze w Indiach brytyjskich, szedłem do szkoły średniej, myślałem sobie, że wprawdzie Brytyjczycy nas irytują, ale to przyjemne, że ulubioną piosenką wojskową ich armii jest "Rejterada". W 1944 roku niewiele było oznak, że Brytyjczycy się ewakuują, mimo że indyjski ruch narodowy pod przywództwem Gandhiego i innych działaczy przybierał na sile. A jednak decydujący moment był już bliski. Przyszedł dosyć nagle w 1947 roku, nieco ponad sześćdziesiąt lat temu, zwiastując początek końca największego imperium w dziejach, jak pisze Niall Ferguson w "Empire", wyważonej, lecz entuzjastycznej pochwale brytyjskiego imperializmu. Indyjskie gazety z radością rozpisują się o tym, co zostało osiągnięte przez 60 lat niepodległości, ale warto pamiętać, że obchodzimy również rocznicę zakończenia bardzo długiego okresu rządów imperialnych. Zaczęły się one 250 lat temu, od pewnego niepozornego wydarzenia, które okazało się jednak brzemienne w konsekwencje. 23 czerwca 1757 roku Robert Clive poprowadził wojska Kompanii Wschodnioindyjskiej do zwycięstwa nad nawabem Bengalu w bitwie pod Plassey, zapoczątkowując brytyjską kontrolę nad władzą państwową w Indiach. Bitwa trwała zaledwie jeden dzień, ale zarówno w Wielkiej Brytanii, jak i w Indiach wciąż jest pamiętnym wydarzeniem. Dzieje brytyjskich rządów w Indiach są interesujące nie tylko dla historyków. Padają głosy, że annały imperium brytyjskiego zawierają wiele pożytecznych lekcji odnoszących się do obecnej sytuacji światowej. Przykład imperium brytyjskiego podawany jest w kontekście potrzeby istnienia skutecznego światowego hegemona. W swojej w gruncie rzeczy dydaktycznej książce o imperium brytyjskim Niall Ferguson zachęca - żeby nie powiedzieć podżega - Stany Zjednoczone do uznania swojej roli jedynej potęgi imperialnej. Ferguson martwi się, że Ameryka nie chce wziąć na siebie zadania, jakie wyznaczyła jej historia, przewodnią rolę w świecie odgrywa bowiem ze wstydem i bez wizji. Według brytyjskiego historyka Stany Zjednoczone są państwem imperialnym, które nie śmie wymówić swego imienia, czy też, w terminologii psychoterapeutycznej, wypiera ze świadomości swój imperialny charakter. Ferguson zadaje ważne pytanie: Czy Stany Zjednoczone powinny zrzucić, czy też wziąć na swoje barki imperialne brzemię, które odziedziczyły?. Można wątpić, czy realna siła Ameryki jest porównywalna do wpływów Wielkiej Brytanii w czasach jej największej imperialnej świetności i można nie zgadzać się z tezą, że jest to najbardziej paląca kwestia amerykańskiej polityki, ale nie ulega wątpliwości, że zagadnienie jest ważne i ciekawe. Ferguson ma również słuszność, kiedy pisze, że na pytanie to nie da się odpowiedzieć, "jeśli najpierw nie zrozumiemy, jak powstało i upadło imperium brytyjskie, jak również co zrobiło nie tylko dla Wielkiej Brytanii, ale dla całego świata". Seria rocznic w największym dominium kolonialnym - perle w koronie - jest dobrą okazją do tego, by podjąć próbę wyjaśnienia tych kwestii.

Wobec jakich wyzwań stały Indie przed podbojem i co się wydarzyło na tych krytycznych obszarach za rządów brytyjskich? Uznanie, że w połowie XVIII wieku Indie potrzebowały zmian, nie oznacza negowania zasług ich starożytnej cywilizacji z wielkimi osiągnięciami na polu filozofii, matematyki, literatury, sztuki, muzyki, medycyny, językoznawstwa i astronomii. Dobrze rozwijała się również gospodarka indyjska, a przede wszystkim handel. Wielu brytyjskich obserwatorów i komentatorów potwierdzało, że już przed okresem kolonialnym Indie były zamożnym krajem. Nie ulega jednak wątpliwości, że procesy modernizacyjne, które nastąpiły w XVIII-wiecznej Europie, w większości ominęły Indie. W 1853 roku Karol Marks opublikował na łamach "New York Daily Tribune" cykl szkiców o Indiach, w których dowodził, że przed podbojem przeżywały one okres zastoju, i brytyjskie rządy przyniosły ze sobą wiele pozytywnych skutków. Teza o zastoju jest moim zdaniem słuszna, można natomiast kwestionować założenie, że podbój brytyjski był jedynym oknem na nowoczesny świat, które mogło się otworzyć dla Indii. Owszem, istniała potrzeba większego zaangażowania globalnego - ale to nie to samo co imperializm. Warto zauważyć, że przez całe swoje długie dzieje Indie wymieniały idee i towary ze światem zewnętrznym. Kupcy, osadnicy i naukowcy prawie dwa tysiące lat temu zaczęli jeździć na wschód - do Indonezji, Kambodży, Wietnamu, Tajlandii i innych krajów - i po dziś dzień widać liczne świadectwa tych kontaktów, przede wszystkim w języku, literaturze i architekturze. Istotną rolę globalizującą odgrywały otwarte granice Indii, przez które od niepamiętnych czasów napływali uciekinierzy i inni osadnicy. Żydowska emigracja do Indii rozpoczęła się po upadku Jerozolimy w I wieku naszej ery i trwała przez wiele stuleci (Żydzi licznie przybywali do Indii jeszcze w XVIII wieku). Chrześcijanie ściągali na półwysep od IV wieku, a Parsowie trzy stulecia później, odkąd zaczęli być prześladowani w ojczystym kraju. Muzułmańscy kupcy arabscy osiadali na wybrzeżu Indii od VIII wieku, a znacznie później rozpoczęła się imigracja prześladowanych Bahajów. Przez większość swojej historii Indie odgrywały taką rolę, jak współczesna Wielka Brytania i Ameryka - raju dla uciekinierów. Nieuprawniona jest zatem teza, że w XVIII wieku czy jakimkolwiek innym okresie jedynym przewodnikiem po modernizującym się świecie była dla Indii brytyjska metropolia. Mieszkańcy obszarów wokół ujścia Gangesu, czyli tych, od których Kompania Wschodnioindyjska rozpoczęła podbój Indii, od prawie 2 tysięcy lat utrzymywali ożywione kontakty handlowe ze światem. Można o tym przeczytać nie tylko w źródłach indyjskich, ale także na przykład u Klaudiusza Ptolemeusza (II wiek naszej ery), który dosyć szczegółowo opisuje ten region i wymienia miasta, które uczestniczyły w globalnej wymianie gospodarczej. Również Pliniusz Starszy pisze o kwitnącej gospodarce tych terenów. Kiedy Kompania Wschodnioindyjska pokonała nawaba Bengalu w bitwie pod Plassey, mieszkali tam przedsiębiorcy, kupcy i rzemieślnicy z wielu krajów europejskich. Zajmowali się przede wszystkim eksportem tekstyliów i innych towarów z Indii. Nad Gangesem znajdowały się również faktorie i osady zamieszkane przez przybyszów z Portugalii, Holandii, Francji, Danii i innych krajów europejskich. Bycie kolonią nie jest jedynym sposobem na przyswajanie sobie wiedzy z zagranicy. Kiedy restauracja Meiji ustanowiła w Japonii nowy reformatorski rząd w 1868 roku, Japończycy na wyprzódki uczyli się od Zachodu: studiowali na amerykańskich i europejskich uniwersytetach i wprowadzali zmiany instytucjonalne zainspirowane zachodnim doświadczeniem. Dobrowolnie się zglobalizowali, a nie zostali siłą zglobalizowani przez innych. Również w Indiach kolonializm nie był jedyną drogą do nowoczesności. Oprócz pytania, czego potrzebowały Indie w okresie podboju brytyjskiego, istotna jest też kwestia zjednoczenia kraju. Wielu teoretyków brytyjskiego imperializmu mówi o tym jako o jednej z największych zasług Wielkiej Brytanii w Indiach. Dowodzą oni, że dopiero Brytyjczycy zespolili rozdrobniony subkontynent w jeden kraj. Wiarygodna wydaje się teza, że w tak wielkim i rozdrobnionym kraju, jakim były Indie, modernizacja typu japońskiego byłaby niemożliwa do przeprowadzenia.

Nie ulega kwestii, że kiedy wojska Roberta Clive'a pokonały w 1757 roku nawaba Bengalu, nie istniała unifikująca władza rządząca całymi Indiami. Ale od uznania tego faktu jest jeszcze bardzo daleko do tezy, że Brytyjczycy po raz pierwszy zjednoczyli całe Indie (uważał tak między innymi Winston Churchill, który powiedział, że wcześniej Indie były w nie większym stopniu zunifikowane niż Afryka Równikowa). W rzeczywistości ambitni i energiczni cesarze Indii począwszy od III stulecia przed naszą erą - Ćandragupta Maurja, Aśoka, Ćandragupta władca Guptów, Ala ud-din Chaldei, cesarz mogolski Akbar i inni - nie uważali swego dzieła za skończone, dopóki nie zjednoczyli pod swoim berłem całego obszaru indyjskiego. W dziejach Indii okresy rozdrobnienia przeplatały się z okresami unifikacji. Tak się złożyło, że podbój brytyjski nastąpił w czasach słabnięcia potęgi mogołów, ale formalnie nawet pokonany przez Brytyjczyków nawab Bengalu był poddanym cesarza. W tej szczególnej sytuacji przyjście Brytyjczyków istotnie odegrało ogromną rolę. Najbardziej prawdopodobni następcy mogołów Marathowie z okolic Bombaju co jakiś czas najeżdżali stolicę mogołów Delhi i wysyłali swoje wojska w inne regiony kraju (Kompania Wschodnioindyjska już w 1742 roku wykopała na obrzeżach Kalkuty rów maracki, który miał zatrzymać konnicę Marathów wypuszczającą się z oddalonego o tysiąc mil Bombaju). Marathowie nie mieli jednak planów budowy imperium wszechindyjskiego. Brytyjczycy nie przywieźli ze sobą nowej wizji unifikacyjnej, lecz w swoim dążeniu do zjednoczenia subkontynentu szli w ślady wielu dawnych cesarzy. Rozdrobnienie Indii, jakie zastali w drugiej połowie XVIII wieku, nie było stanem typowym dla dziejów subkontynentu. Z drugiej strony nie sposób zaprzeczyć, że Brytyjczycy wypełnili imperialną próżnię władzy za pomocą serii podbojów rozpoczętych pod Plassey. Dlaczego Brytyjczykom tak łatwo przyszło pokonanie nawaba Bengalu, znanego w Europie jako bogate królestwo? Bitwa rozpoczęła się o świcie i zakończyła przed zachodem słońca. Miasto Plassey leżało pośród gajów mangowych między Kalkutą, gdzie stacjonowali Brytyjczycy, a stolicą Bengalu Murshidabadem. Znacznie skromniejsze liczebnie wojska brytyjskie miały ogromną przewagę siły ogniowej, ale być może istotniejszym czynnikiem szybkiego zwycięstwa były zakulisowe działania, które doprowadziły do powstania piątej kolumny w rządzie nawaba. Na czele spisku stanął wuj młodego Siraja-Mira Jafara, który chciał przejąć tron, do czego Clive aktywnie go zachęcał. W trakcie bitwy pod Plassey wielki oddział wojska dowodzony przez Mira Jafara nagle zszedł z pola walki. Wieczorem po zwycięstwie Clive otrzymał od Mira Jafara list ze słowami: "Gratuluję realizacji planu". Clive zabił pokonanego nawaba Siradża i osadził na tronie Mira Jafara, który był tylko marionetką w rękach Brytyjczyków. U początków imperium legło zatem wydarzenie, które trudno uznać za uczciwe militarne zwycięstwo. Gdyby chodziło o mecz krykieta, to miotacz Clive zostałby zdyskwalifikowany na wiele lat. Ale nie chodziło o mecz krykieta i Robert Clive nadal dowodził brytyjskimi operacjami w Indiach, budując imperium Kompanii. Fakt, że budowa imperium zaczęła się w Bengalu, odzwierciedla wielkie zainteresowanie brytyjskich kupców handlem i przemysłem w tym regionie. Ponieważ za dążeniem Brytyjczyków do kontroli politycznej stały interesy finansowe, ten regionalny kontekst ma istotne znaczenie. Działalność handlowa i gospodarcza w regionie kwitła w okresach silnych rządów władców hinduskich i buddyjskich, a potem za panowania muzułmańskich Pasztunów i mogołów. Kiedy w Bengalu pojawił się Clive, czasy silnej władzy państwowej należały już do przeszłości. Destabilizacja polityczna i militarna osiągnęła takie natężenie, że próby prowadzenia działalności handlowej bez wcześniejszego uporządkowania kwestii władzy byłyby nieroztropnością. Splot władzy państwowej i handlu nie był dziełem Brytyjczyków. Istniał już wcześniej w politycznie skorumpowanym, lecz bajecznie bogatym Bengalu. Nowatorska była natomiast metoda wykorzystania tego splotu przez Kompanię Wschodnioindyjską. Clive i jego podwładni, a później następcy, wykorzystywali władzę państwową do zarabiania ogromnych pieniędzy dla Kompanii i dla siebie. Pieniądze pochodziły nie tylko z bengalskiego skarbca (marionetkowy nawab nie miał w tej kwestii wyboru), ale także od spiskowców, w tym tamtejszych bankierów, którym Brytyjczycy wcześniej pomogli.

Reklama

Wkrótce po bitwie pod Plassey rozpoczęło się finansowe wykrwawianie Bengalu, jak to później nazwano. Mając nawabów pod swoją kontrolą, Kompania Wschodnioindyjska czerpała ogromne dochody z podatku gruntowego i różnych opłat oraz przysługującego jej na wyłączność przywileju handlu wolnocłowego - no i oczywiście łapówek, tudzież tak zwanych prezentów od bengalskich kupców. Jeśli Amerykanie mają czerpać inspirację ze zdyscyplinowanych rządów Brytyjczyków w Indiach, to lepiej niech nie czytają "Bogactwa narodów" Adama Smitha, a zwłaszcza fragmentów o nadużywaniu władzy przez "kompanię handlową, która panoszy się w Indiach Wschodnich i ciemięży tubylców". Większość łupów szła do kieszeni urzędników Kompanii w Bengalu, lecz w ich podziale uczestniczyli także politycy i przedsiębiorcy w metropolii. W latach 60. XVII wieku prawie jedna czwarta posłów do parlamentu brytyjskiego miała akcje Kompanii Wschodnioindyjskiej. Brytyjski establishment od samego początku był finansowo zainteresowany budową imperium w Indiach. Połączenie rządzenia z grabieżą po jakimś czasie ustąpiło miejsca klasycznemu kolonializmowi opartemu na zasadach praworządności i uznaniu konieczności sprawnego administrowania krajem. Nadużywanie władzy państwowej przez Kompanię Wschodnioindyjską we wczesnym okresie stanowiło dla gospodarki Bengalu kolosalne obciążenie. Region, który kartograf angielski John Thornton na swojej słynnej mapie z 1703 roku nazwał "Bogatym Królestwem Bengalu", w latach 1769 - 1770 nawiedził wielki głód. Według ówczesnych szacunków jego ofiarą padła mniej więcej jedna trzecia mieszkańców. Wyliczenia te są niemal na pewno zawyżone, co nie zmienia faktu, że doszło do wielkiej tragedii - a przed rządami Kompanii Wschodnioindyjskiej w Bengal nie pojawiła się w tym stuleciu ani jedna klęska głodu. Katastrofa ta pociągnęła za sobą dwie istotne konsekwencje. Po pierwsze, kryzys gospodarczy w Bengalu po jakimś czasie odbił się również na interesach Kompanii i brytyjskich akcjonariuszy. Władze w Londynie miały więc powody dążyć do zmiany sposobu rządzenia ich kawałkiem Indii. Po drugie, niesprawiedliwe rządy Brytyjczyków w Indiach zaczęły się spotykać z surową krytyką w samej Wielkiej Brytanii, kiedy ujawniły się ich tragiczne konsekwencje. Zanim Adam Smith orzekł, że Kompania Wschodnioindyjska "zupełnie nie nadaje się do rządzenia swoją terytorialną własnością", słyszało się wiele podobnych głosów. Z najbardziej zdecydowanym potępieniem wystąpił Edmund Burke w swoim przemówieniu podczas przesłuchań parlamentarnych, które doprowadziły do odwołania gubernatora Warrena Hastingsa. Burke chyba pomylił się w ocenie samego Hastingsa, który w odróżnieniu od swoich poprzedników próbował ograniczyć grabież (w jakimś stopniu skutecznie), ale jego ogólna diagnoza była trafna. Okres "łupiestwa po Plassey" stopniowo ustępował miejsca porządkowi kolonialnemu, który z czasem miał się stać imperialnym standardem w całych Indiach. Stolicą raczkującego imperium została Kalkuta (w 1911 roku przeniesiono ją do Delhi) i właśnie stąd Kompania Wschodnioindyjska rządziła Indiami i planowała ich dalszy podbój. Zyski osiągane w Bengalu w znacznym procencie sfinansowały wojny toczone przez Brytyjczyków na różnych obszarach Indii w okresie kolonialnej ekspansji. Tymczasem w Delhi, bez udziału Brytyjczyków, władza wymykała się z rąk mogołów. Osłabiali ją zwłaszcza najeźdźcy z Afganistanu, jak również Marathowie z zachodu, którzy co jakiś czas zajmowali Delhi. Dzieci do tej pory uczą się z podręczników, że Brytyjczycy odebrali władzę nad Indiami mogołom, ale jest to obraz dalece uproszczony. Brytyjczycy w końcu wprowadzili (nie zawsze godnymi pochwały metodami) w Indiach jednolity system administracyjny, którego nie było wcześniej. Pozostaje wszakże aktualna do dziś kwestia jedności religijnej Półwyspu Indyjskiego. W okresie rządów Brytyjczyków wiele się mówiło o rzekomo nieprzezwyciężalnej wrogości między hindusami i muzułmanami. Kusząca jest teza, że podziały te zgubiły Siradża, nawaba Bengalu, ponieważ jego wuj Mir Dżafar, który stał na czele spisku, był muzułmaninem. Z drugiej strony Clive miał poparcie wielu hinduskich i dżaińskich bankierów, którzy zarządzali operacjami finansowymi w Murshidabadzie. Wpływowy bankier Dźagat Seth (ten przyznany przez mogolskiego cesarza tytuł dosłownie znaczył "bankier świata") i jego kuzyn Swarup Ćand ściśle współpracowali z Brytyjczykami.

A jednak postrzeganie podziałów politycznych w społeczeństwie indyjskim przez pryzmat religijny byłoby ogromnym błędem. Imperium budowano mało apetycznymi metodami, ale wyzyskiwanie konfliktu między hindusami i muzułmanami do nich nie należało, ponieważ takiego konfliktu po prostu nie było. Podczas buntu w 1857 roku hindusi i muzułmanie znaleźli się po jednej stronie barykady, wspólnie uznając formalny mandat mogolskiego cesarza do rządzenia Indiami. Dopiero znacznie później, kiedy przybrały na sile narodowe ruchy niepodległościowe, pojawiły się konflikty polityczne oparte na podziałach religijnych. Jak skarżył się Gandhi, Brytyjczycy mieli w tym niemały udział, podsycając te konflikty, żeby zyskać uzasadnienie swojej dalszej obecności na subkontynencie. W dużo wcześniejszym okresie dziejów Półwyspu Indyjskiego wielokrotnie się zdarzało, że muzułmańscy najeźdźcy z Zachodu walczyli z hinduskimi tubylcami. Z upływem stuleci sytuacja uległa jednak zasadniczej zmianie i w XVIII wieku hindusi i muzułmanie zgodnie współrządzili krajem w większości regionów. Czasem podziały religijne były celowo przełamywane - na przykład w poezji takich artystów jak Kabir i Dadu czy w twórczości bengalskich baulów, którzy łączyli idee muzułmańskie (głównie sufickie) z hinduskimi (głównie bhaktyjskimi). W sferze politycznej bywało różnie. Mogolski cesarz Aurangzeb nałożył na niemuzułmanów dodatkowe podatki, ale Wielki Mogoł Akbar był zdecydowanym przeciwnikiem takiej dyskryminacji, a ponadto powierzył dowodzenie swoją armią hinduskiemu generałowi. W czasach Clive'a różnice religijne nie odgrywały zbyt wielkiej roli. Podziały, dzięki którym Brytyjczycy tak łatwo zwyciężyli pod Plassey, opierały się na oczekiwaniach zysków ekonomicznych i władzy politycznej. Hindusi i muzułmanie znajdowali się po obu stronach barykady, a niektórzy siedzieli na niej okrakiem. Główny minister Siradża, Mohan Lal, chciał się pozbyć Dźagata Setha, który z kolei za swojego głównego rywala uważał Omićanda, członka tego samego hindusko-dżaińskiego klanu biznesowego. Walka o przywileje finansowe w Murshidabadzie rozegrała się głównie między członkami tego samego klanu. Wyzyskiwane przez Clive'a podziały wewnątrz establishmentu indyjskiego nie pokrywały się z religijnymi. W XVIII wieku Indie rzeczywiście potrzebowały większego otwarcia na świat i Brytyjczycy im je zapewnili, ale w postaci imperialnej dominacji - czyli z całym mnóstwem dodatkowego bagażu. Indie, które w XVIII wieku miały nadwyżkę w handlu artykułami przemysłowymi, szybko stały się importerem netto tych towarów. Dzięki rewolucji przemysłowej gwałtownie wzrosła wydajność brytyjskiego przemysłu włókienniczego, a modernizacja produkcji w Indiach następowała powoli, toteż największy eksporter tekstyliów stał się ich największym importerem. Indyjskie rolnictwo bardzo długo, właściwie do osiągnięcia przez Indie niepodległości, przeżywało zastój. Z kolei administracja indyjska ustąpiła miejsca rządom kolonialnym, przy czym Indusi zajmowali podrzędne miejsca w hierarchii władzy. Poza tym na skutek postawy imperialnych panów wobec tubylczych poddanych gwałtownie pogorszyły się nastroje społeczne w Indiach. W początkowym okresie dominacji brytyjskiej zasięg zjawiska dyskryminacji rasowej był względnie niewielki. Brytyjczycy interesowali się starożytną kulturą Indii. William Jones, urzędnik Kompanii Wschodnioindyjskiej, był jednym z pionierów badania przeszłości Indii, a Warren Hastings, tak surowo potępiony przez Burke'a, był patronem indyjskiej nauki (chciwie poznawał rdzenną kulturę, nauczył się trochę bengalskiego, urdu i perskiego, promował badania sanskrytu). Ale w późniejszej fazie regularnego kolonializmu wśród brytyjskich urzędników kolonialnych panoszył się rasizm. Czy zatem Amerykanie naprawdę powinni się uczyć zarządzania swoim imperium od brytyjskiej administracji kolonialnej? W 1947 roku, kiedy Brytyjczycy po prawie dwóch wiekach imperialnych rządów wychodzili z Indii, mniej więcej 13 procent dorosłych mieszkańców subkontynentu umiało czytać i pisać. Doskonale oddaje to pogląd kolonialistów na potrzeby swoich rdzennych poddanych (w samej Wielkiej Brytanii analfabetyzm został prawie zupełnie wypleniony). Względnie wysoki poziom alfabetyzacji notowano tylko w "tubylczych królestwach" Trawankoru i Koczinu, obecnie wchodzących w skład stanu Kerala. Królestwa te podlegały administracji brytyjskiej w dziedzinie polityki zagranicznej i obronnej, ale formalnie pozostawały poza obrębem imperium brytyjskiego i rządziły się w gruncie rzeczy same.

Rozdźwięk między teorią i praktyką był duży przez całe dzieje imperialnych stosunków między Wielką Brytanią i Indiami. Rudyard Kipling, pisząc swój słynny wiersz "Brzemię białego człowieka" (w amerykańskim wydaniu z 1899 roku opatrzony podtytułem "Stany Zjednoczone i Filipiny"), w gruncie rzeczy wystosował do Stanów Zjednoczonych zaproszenie, by powieliły rzekomy imperialny sukces Wielkiej Brytanii. Chyba dobrze oddał wizerunek własny brytyjskiego zarządcy kolonialnego, kiedy przekonywał: "Przyjmij brzemię Białego Człowieka/Brutalnie walcz o pokój/Napełnij paszczę Głodu/I nakaż zgasnąć chorobom". A przecież Brytyjczycy zrobili bardzo niewiele, by "napełnić paszczę Głodu", a nawet przyczynili się do wybuchu wspomnianej już klęski głodu. Była to pierwsza, ale nie ostatnia tego rodzaju katastrofa za rządów brytyjskich. W 1943 roku, trzy lata przed uzyskaniem przez Indie niepodległości, wielki głód w Bengalu pochłonął blisko 3 miliony ofiar. Od tego czasu Indie uniknęły klęsk głodu na zbliżoną choćby skalę. Oceniając stosunki brytyjsko-indyjskie, musimy wyraźnie rozróżnić zasługi modernizacyjno-globalizacyjne Wielkiej Brytanii (obejmujące także zmiany instytucjonalne), i niesprawiedliwości oraz zaniedbania, jakie towarzyszyły rządom imperialnym. Kolonializm miał swoje pozytywne aspekty, ale trzeba podkreślić, że zmiany, jakich Indie potrzebowały, nastąpiłyby również bez kolonialnych uciążliwości. Indie zbliżyły się do współczesnego świata także dzięki inicjatywom brytyjskim, ale procesy te nabrały tempa dopiero po zakończeniu epoki kolonialnej. Odnosi się to między innymi do demokratycznego ustroju Indii. Chociaż rządy przez dyskusję miały w Indiach długą tradycję, dzięki czemu demokracja w tym kraju dobrze funkcjonuje, Brytyjczycy położyli na tym polu wielkie zasługi. Przyniosły one jednak owoce dopiero po ich odejściu. Indyjskie media, w czasach imperialnych często cenzurowane i karane, teraz rozwijają się w atmosferze znacznie większej swobody, aczkolwiek noszą na sobie liczne ślady brytyjskich wpływów (bardziej metropolii niż administracji kolonialnej). To samo można powiedzieć o wielu instytucjach prawnych, które w epoce imperialnej nie mogły w pełni rozwinąć swego potencjału. Również obecny sukces gospodarczy Indii wiele zawdzięcza zmianom przeprowadzonym przez Brytyjczyków, aczkolwiek zarządcy kolonialni często rzucali kłody pod nogi rodzimym przedsiębiorcom. Klan TATA, który wykupił prawie cały brytyjski przemysł stalowy, w 1906 roku nadaremnie szukał w brytyjskich bankach środków na budowę pierwszej huty. W końcu zebrał pieniądze od 8 tysięcy indyjskich inwestorów, w większości drobnych, odwołując się do ich uczuć patriotycznych. Aby móc dobrze ocenić zasługi Brytyjczyków dla Indii, które w większości przyniosły owoce dopiero po zakończeniu epoki kolonialnej, trzeba najpierw zrozumieć dialektykę "autokracji ustanowionej i zarządzanej na Wschodzie przez najświetniejszą demokrację świata zachodniego" - jak to określił historyk Ranajit Guha.

O kontraście między ważnym i pozytywnym wpływem Brytyjczyków na myśl indyjską a zasadniczo represyjną i negatywną rolą imperium pisał Rabindranath Tagore. Jego krytyka rządów imperialnych była bardzo surowa, ale stanowczo podkreślał, że nie łączy jej z potępieniem narodu brytyjskiego, dostrzegając pozytywny wpływ Brytyjczyków na kulturę i społeczeństwo Indii. Zabawna odpowiedź Gandhiego na pytanie, co sądzi o cywilizacji brytyjskiej ("To byłby dobry pomysł"), nie mogłaby paść z ust Tagore, który darzył społeczeństwo brytyjskie wielkim szacunkiem, szczególnie za jego osiągnięcia na polu myśli demokratycznej, filozofii, literatury i nauki. Tagore podtrzymał to rozróżnienie w wykładzie wygłoszonym w 1941 roku, w którym stanowczo potępił rządy brytyjskie w Indiach. Indie zostały "zmiażdżone bezwładnym ciężarem brytyjskiej administracji" ("inna wielka i starożytna cywilizacja, za której niedawne tragiczne dzieje Brytyjczycy ponoszą współodpowiedzialność, to Chiny"), ale z drugiej strony wiele zyskały na "dyskusjach o dramacie szekspirowskim i poezji Byrona, a przede wszystkim o szlachetnym liberalizmie politycznym w XIX-wiecznej Anglii". Tragedia polegała na tym, że to, co "było najlepsze w cywilizacji brytyjskiej, czyli zasada szacunku dla ludzkiej godności, nie była przestrzegana przez administrację brytyjską w tym kraju". Jeszcze dzisiaj słyszy się czasem leninowską tezę, że kapitalizm nieuchronnie prowadzi do imperializmu, toteż nie było innego sposobu na włączenie Indii w globalny system ekonomiczny. Choć ja także uważam, że niespętany żadnymi regułami kapitalizm jest ustrojem bardzo ułomnym, nie wierzę w nieuchronny związek między gospodarką rynkową a imperializmem. Adam Smith, którego potępienie brytyjskich rządów w Indiach już przytaczałem, nie był odosobniony w poglądzie, że globalna wymiana idei i towarów nie musi się odbywać w warunkach kolonialnych. Za nieimperialnym rozwojem handlu światowego opowiadał się między innymi Richard Cobden, najbardziej zagorzały brytyjski zwolennik globalnej gospodarki rynkowej. "Należy zmienić oblicze świata - postulował - wprowadzając ustrój zupełnie odmienny od tego, który dzisiaj dominuje". W tym nowym ustroju "pragnienie i motywacja do budowy wielkich imperiów, gigantycznych armii i potężnych flotylli wojennych zaniknie. [...] Ludzie staną się jedną rodziną i będą się swobodnie wymieniali owocami swego trudu ze swoimi braćmi". Świat nie całkiem poszedł drogą wskazaną przez Cobdena. Może nie mógł. Warto jednak rozróżnić między oczywistymi korzyściami, jakie daje większa globalna integracja, a niesprawiedliwościami wynikającymi z imperialnej asymetrii. O rozróżnieniu tym trzeba pamiętać nie tylko w Indiach i Wielkiej Brytanii, ale także w Ameryce, która pełni arcytrudną rolę jedynego supermocarstwa we współczesnym świecie.

© Amartya Sen

przeł. Tomasz Bieroń

p

*Amartya Sen, ur. 1933, ekonomista, filozof, laureat Nagrody Nobla w 1998 roku. Wykładał na wielu prestiżowych uniwersytetach (m.in. w Oxfordzie, Harvardzie oraz London School of Economics). Zajmuje się problematyką rozwoju ekonomicznego i społecznego, problemami nędzy, sprawiedliwej dystrybucji dóbr oraz wpływu wyznawanych wartości na ekonomiczną racjonalność. Jest twórcą tzw. wskaźnika rozwoju społecznego. Opublikował kilkadziesiąt książek, m.in.: "On Economic Inequality" (1973), "Utilitarianism and Beyond" (1982), "The Quality of Life" (1993). Po polsku ukazały się "Nierówności: dalsze rozważania" (2000) oraz "Rozwój i wolność" (2002). W "Europie" nr 122 z 2 sierpnia 2006 roku opublikowaliśmy wywiad z nim "Żyjemy w epoce tyranii wspólnot".