Sąd postanowił, że żaden z żołnierzy nie może odpowiadać z wolnej stopy. Pułkownik Waldemar Bywalec musiał zaakceptować więc, że nie widział syna w czasie Świąt Bożego Narodzenia oraz to, że nie zobaczy go także na Wielkanoc.

Łukasz był dowódcą plutonu, który przeprowadził tragiczną w skutkach akcję w Nangher Khel. Zdaniem ojca, ostrzelanie budynków z kobietami i dziećmi było tragiczną pomyłką.

Reklama

"To przecież Łukasz, widząc rannych i konających Afgańczyków wzywał pomoc śmigłowców" - mówi "Faktowi" pułkownik. "Czekał na nie trzy godziny, próbował ratować rannych, czuł, że musi coś dla nich zrobić".

Ojciec nie rozumie też, dlaczego po tragicznym dniu zwierzchnicy dalej wysyłali syna na niebezpieczne akcje i zadania bojowe? Po tragedii w Nangar Khel w bazie zapanowała atmosfera, którą ciężko było wytrzymać. Żołnierze nie otrzymali żadnej pomocy psychologicznej, a przełożeni próbowali sprawę przemilczeć. Tymczasem jeszcze w sierpniu ruszyło śledztwo. Do Afganistanu przyleciał wojskowy prokurator.

W Polsce Łukasz Bywalec znalazł się pod koniec października. W kącie pokoju postawił wojskowy plecak i torbę. "Łukasz był u nas zaledwie kilka dni, nawet nie mogłem z nim dłużej porozmawiać" - mówi ojciec. "Aresztowano go razem z innymi członkami plutonu. W mediach rozpętało się piekło".

Teraz rodzina Bywalców straciła już nadzieję - czytamy w "Fakcie". Decyzja Sądu Najwyższego o utrzymaniu tymczasowego aresztu nie daje im spokoju. "Jak mamy teraz pomóc synowi, skoro wszystkim zależy na zniszczeniu go? Komu służy ta sprawa i dlaczego polski mundur jest lżony?" - pytają bezsilnie.