Nie ulega wątpliwości, że romantyzm miał ogromny wpływ na kształt współczesnej kultury. Bez niego trudno sobie wyobrazić nasze dzisiejsze zaabsorbowanie jednostkową oryginalnością czy autentycznością ludzkich przeżyć. Dla Polaków romantyzm to jedno z najważniejszych źródeł ich tożsamości. Ale na romantyków zrzucano też bardzo często odpowiedzialność za późniejsze przerażające zjawiska najnowszej historii - w tym zwłaszcza za nazizm. Czy hitlerowska ideologia rzeczywiście czerpała z romantycznych źródeł? O tym rozmawiamy dziś ze znakomitym niemieckim filozofem Rüdigerem Safranskim, autorem wydanej niedawno bestsellerowej książki "Romantik - eine deutsche Affäre" ("Romantyzm - niemiecki skandal"). Jego zdaniem związki romantyzmu z nazizmem wynikają przede wszystkim z przejawianej przez hitlerowców chęci instrumentalnego zawłaszczenia dorobku całej niemieckiej kultury. Romantyczne dziedzictwo miało być ornamentem dodającym szlachetności nazistowskiej ideologii. Ta ostatnia w większym stopniu czerpała z oświecenia - była raczej perwersyjną parodią oświeceniowej naukowości niż romantycznej wyobraźni.

Reklama

p

Karolina Wigura: Ostatnia pana książka zatytułowana "Romantyzm - niemiecki skandal" ("Romantik - eine deutsche Affäre"), znalazła się na szczycie listy bestsellerów obok popularnych powieści i poradników psychologicznych. Jest to pierwsze tak obszerne studium romantyzmu niemieckiego, który często postrzegano jako jedno z najważniejszych źródeł narodowego socjalizmu. Peter Sloterdijk kilkakrotnie podkreślał, że przez dziesiątki lat ten temat obchodzono w Niemczech z daleka...
Rüdiger Safranski*: Rzeczywiście tak było. I to pomimo że romantyzm zajmuje w kulturze niemieckiej bardzo szczególną pozycję. W dzisiejszym niereligijnym i zsekularyzowanym świecie tematy religijne czy metafizyczne są spychane na margines. Tymczasem w kulturze niemieckiej zawsze miały one szczególnie wielką wagę. Fascynujące jest to, jak pielęgnowano i rozwijano myślenie kryptoreligijne i kryptoteologiczne. Przykładem mogą być dzieła Nietzschego, Heideggera czy Schopenhauera. I na pewno także romantyzm.

W swojej książce pisze pan nie tylko o romantyzmie jako epoce, ale również - co dla mnie jeszcze ciekawsze - o tym, co romantyczne, czyli o wątkach wywodzących się z epoki historycznej, a pojawiających się w późniejszym czasie. Czym jest to, co romantyczne?
Sprzeciwem wobec pojedynczej zasady rzeczywistości, przekonaniem, że oprócz tego, co rozumowe, życie zawiera jeszcze coś więcej. To według mnie przeniknięcie tego, co religijne do kultury popularnej. Dziś na przykład można je dostrzec w przekonaniu, że konsumpcjonizm nie jest wszystkim, że musi istnieć oprócz niego jeszcze jakaś tajemnica, coś fascynującego, co ma do zaproponowania więcej niż daje nam rzeczywistość, którą widzimy na co dzień. Wydarzenia roku 1968 - w Europie i Ameryce - są tu doskonałym przykładem. Nieprzypadkowo natura była tematem tak charakterystycznym dla romantyków. Ich podejście do natury, widoczne choćby w obrazach Caspara Davida Friedricha, jest partnerskie: natura nie jest wrogą siłą, którą musimy ujarzmić; wraz z nią współtworzymy pewną całość. Możemy z nią rozmawiać, zaglądać jej w twarz. Niemiecki ruch zielonych, z hasłami "umierających lasów", czerpie z wątków romantycznych. Ten przykład pokazuje, że cała tradycja romantyczna istnieje dalej, ukryta gdzieś głęboko w naszej kulturze.

Polska ma również bardzo długą tradycję tego, co romantyczne. Warto wspomnieć choćby o mesjanizmie opartym na wierze, iż Polska nie tylko odrodzi się po rozbiorach, ale - co prawdopodobnie jeszcze ważniejsze - przyczyni się do zbawienia innych narodów. Na czym polegała specyfika romantyzmu niemieckiego i niemieckiej romantyczności?
Oczywiście romantyzm powstał i rozwijał się nie tylko w Niemczech. Jednak właśnie tu odegrał rolę absolutnie specjalną. Po pierwsze, ukształtował w znacznej mierze Niemcy i wpłynął na inne romantyzmy, na przykład francuski. Co jeszcze ciekawsze, w niemieckim romantyzmie występuje jakaś szczególnego rodzaju ambiwalencja - jest w nim coś ze skandalu, tak jak w owym słowie "Affäre" w tytule mojej książki, które po niemiecku oznacza równie dobrze "historię", "romans", jak i "skandal". Ta wyjątkowość wynika z zupełnie swoistego powiązania romantyzmu z niemiecką polityką.

Ma pan na myśli fakt, że - jak wskazywał na przykład Eric Voegelin - niemiecka romantyczność odegrała istotną rolę w rozwoju narodowego socjalizmu? W jaki sposób pana zdaniem powiązane są te dwa zjawiska?
Rzeczywiście w Niemczech, ale również w innych krajach, dość długo pisano, że narodowy socjalizm wywodzi się z romantyzmu. Czyniono tak niezależnie od tego, z jakich środowisk wywodzili się krytycy. I tak marksiści szukali zapowiedzi Hitlera w irracjonalizmie, jaki znaleźć można choćby u Novalisa. Z kolei wspomniany przez panią Eric Voegelin, wychodząc ze stanowiska konserwatywno-metafizycznego, postawił tezę, że wraz z romantyzmem rozpoczyna się przebudowa wielkiego duchowego porządku - za jego centralny punkt zostaje uznany podmiot i indywidualna wola. I to właśnie wraz z tym wydarzeniem rozpoczyna się moralna katastrofa XX wieku. Istnieje również liberalna krytyka romantyzmu sformułowana chyba najlepiej przez Isaiaha Berlina: w momencie, gdy romantyzm stawia w samym centrum subiektywność, kończy się myślenie o wspólnocie i common sense. Istnieją więc trzy krytyki romantyzmu, które w rzeczywistości sprowadzają się do jednego wspólnego rdzenia, jaki stanowi krytyka subiektywizmu, przy czym każda z trzech stron formułuje ją nieco inaczej. Marksiści twierdzą, że subiektywizm przesłania nieuchronność historii, konserwatyści i katolicy - że jest sprzeczny z myśleniem o moralności lub nauką Kościoła, zaś liberałowie - że jest po prostu sprzeczny z common sense. To bardzo przesadzona krytyka. Istotnie, romantyzm w Europie, ale w szczególności w Niemczech, na pierwszym miejscu stawiał fantazję, wyobraźnię, eksperymenty z literaturą, filozofią itd. i wszystko to z przymiotnikiem "subiektywny". Jednak krytycy nie dostrzegają, że romantyzm jest przede wszystkim symptomem pewnego szerszego ruchu emancypacji jednostki. Chodzi o wielki proces oświecenia i demokratyzacji całego społeczeństwa, który bez romantyzmu byłby nie do pomyślenia

Czy to znaczy, że pańskim zdaniem narodowy socjalizm w ogóle nie ma nic wspólnego z romantyzmem?
Mam na myśli to, że romantyzm jest w specjalny sposób powiązany z narodowym socjalizmem, ale nie z racji swej natury. Naziści, budując ideologię, starali się zagarnąć dla niej wszystko, co powiększało jej prestiż. Garściami zagarniali więc pisma Goethego, Schillera, muzykę Beethovena. Faktem jest, że szczególnym zainteresowaniem darzyli romantyzm, ponieważ to właśnie wraz z nim, w początkach XIX stulecia, budzi się w Niemczech świadomość patriotyczna. Ale pamiętajmy o jednym: dla narodowych socjalistów romantyzm jest stanowczo za bardzo kulturalistyczny - i stanowczo za mało biologistyczny czy rasistowski. Zresztą właśnie dlatego nie nadawał się do legitymizowania ich działań.

Reklama

Jakie inne czynniki uważa pan za szczególnie istotne dla rozwoju narodowego socjalizmu?
Narodowy socjalizm nie był w żadnym razie ruchem wywodzącym się z długiej tradycji - jak sami naziści lubili twierdzić. W istocie była to perwersja pewnych form nowoczesności. Rasizm i biologizm nazizmu to perwersyjna forma pozytywistycznych nauk przyrodniczych z silnym podłożem nihilistycznym. A największy rozwój nauk przyrodniczych nie przypada na epokę romantyzmu, lecz na koniec XIX stulecia. To wszystko pochodzi z tradycji innej niż romantyzm. To raczej zniekształcone oświecenie. Nawet w nazizmie istnieją pewne racjonalne składniki. Holocaust był bardzo skutecznym masowym mordem - idealnie zorganizowanym, przeprowadzonym z wykorzystaniem wszelkich możliwości społeczeństwa industrialnego. Tu najlepiej widać związek między narodowosocjalistyczną racjonalnością a perwersją. Istotny był też fakt, że w Niemczech nie rozwinęła się dobrze tradycja praktycznego uczestnictwa w polityce. Właśnie z tego wynikała popularność Hitlera. Zastanawiający jest również sposób, w jaki niemieccy intelektualiści opisywali niemiecką kulturę - to była jej całkowita instrumentalizacja. Dobrym przykładem jest Tomasz Mann, który w latach 1913 - 1918 pisze swój słynny publicystyczny traktat poświęcony pierwszej wojnie światowej "Rozważania człowieka apolitycznego". Już na samym początku znajdujemy tam pewne założenia. Po pierwsze, jestem romantykiem. Po drugie, korzenie niemieckiej kultury to romantyzm. A po trzecie, wojnę, którą obserwujemy, można zdefiniować jako walkę niemieckiej kultury romantycznej przeciwko zachodniej cywilizacji demokratycznej. Proszę zwrócić uwagę na język: niemiecka jest kultura, a zachodnia - cywilizacja. Czyli kulturą jest Wagner, Goethe itd., zaś na Zachodzie nie ma żadnej kultury. Tymczasem romantycy niemieccy, szczególnie ich pierwsze pokolenie - Schlegel, Novalis - byli młodymi ludźmi sprzeciwiającymi się despotycznej władzy, popierali emancypację kobiet itd. Nie można więc powiedzieć, że w jakimkolwiek sensie byli antydemokratyczni. A jednak Mann tak twierdzi, instrumentalizując romantyzm. Idąc dalej tym tropem, można stwierdzić, że cała nowożytna myśl brytyjska i amerykańska jest wykalkulowana, bez serca, zimna, podczas gdy to, co romantyczne, jest pełne uczucia i metafizyki. Można w nieskończoność budować ten zestaw przeciwstawnych terminów określających jedną i drugą stronę. Ostatecznie otrzymujemy już tylko to, co romantyczne i to, co wykalkulowane.

Mówił pan o anektowaniu romantyzmu przez narodowych socjalistów. W jakim stopniu totalitaryzmowi udało się skorumpować i zniszczyć tradycję romantyczną?
Z całą pewnością pokolenie powojenne w Niemczech było nastawione sceptycznie do tradycji romantycznej, kojarząc ją z narodowym socjalizmem, i próbowało znaleźć jak najbardziej odległe, jak najbardziej rozumowe, uzasadnienie dla powojennego sposobu myślenia i postępowania. Skutki były opłakane, bo cała sytuacja przypominała nieco sytuację alkoholika, który postanawia, że od dziś nie będzie już pił spirytusu, ale będzie się jedynie rozwijał i pracował... Stąd po niedługim czasie to, co romantyczne, wróciło. Najlepiej pokazuje to rok 1968. Takie ruchy rozpoczynają się zawsze wtedy, gdy nowa generacja zaczyna mieć wątpliwości, czy to, czego ją nauczono, rzeczywiście stanowi całe spektrum życia, jego form i kolorów.

Zapytałam pana, czy totalitaryzm zniszczył kulturę romantyczną, bo uważam, że nawet jeśli nie zniszczył jej samej, to na pewno zniszczył politykę, która jest z romantycznością powiązana. W pańskiej książce również można znaleźć stwierdzenia, że polityka powinna trzymać się jak najdalej od romantyzmu. A przecież Hannah Arendt pisała, że polityka to namiętność i radość płynąca ze wspólnego działania. Czy jeśli usuniemy cały romantyzm z polityki, nie stanie się ona jedynie nudną działalnością usługową grupy ekspertów i urzędników? Czy dzisiejsza Unia Europejska nie jest właśnie taka?
Gdy twierdzę, że polityka powinna trzymać się z dala od romantyzmu, mam na myśli to, że polityka organizuje nasze życie w sferze publicznej, jednak pytania o sens istnienia należy pozostawić w sferze religii i kultury. I będę się upierał, że ten podział ma znaczenie fundamentalne. Nie wolno natomiast spodziewać się zbawienia w polityce. Zaś totalitaryzm jest właśnie systemem, którego celem jest zbawienie ludzi - niezależnie, czy mówimy o nazistowskiej, czy sowieckiej jego wersji. Jednak zgodzę się z panią, że dziś w Europie mamy z kolei sytuację tak absolutnego rozdziału, że polityka stała się kompletnie administracyjna, biurokratyczna, beznamiętna, bez fantazji. I w tym sensie nieznośna. Polityka musi zawierać odpowiednią dozę realizmu, ale także fantazji władzy. Nigdy temu nie przeczyłem. Chodzi mi jedynie o ostrzeżenie przed fałszywymi oczekiwaniami wysuwanymi pod adresem polityki. Genialnie opisał to Max Weber pod koniec XIX stulecia: nowoczesność oznacza, że człowiek żyje w kilku różnych sferach naraz - wygląda to tak, jakbyśmy myśleli kilkoma głowami. Ta metafora doskonale ujmuje istotę społeczeństwa nowoczesnego.

Chciałabym zadać panu jeszcze jedno pytanie na temat tego, co zniszczył totalitaryzm. W swoich książkach zawsze zajmuje się pan zagadnieniami funkcjonującymi na styku różnych dziedzin. Zawsze są to tematy niemieckie. Niemal zawsze pisze pan też o Auschwitz - podobnie jak ogromna większość powojennych filozofów niemieckich. Tymczasem wielka filozofia niemiecka zawierała dwa inne składniki: filozofię dziejów - jak w wypadku Kanta, Hegla, Nietzschego - oraz ironię. Auschwitz kładzie kres im obu, czyniąc filozofię sensu historii niemożliwą, a ironię niesmaczną. Czy to znaczy, że Auschwitz zabiło filozofię?
Wielkie opowieści o historii rzeczywiście nie są już możliwe, ale nie tylko ze względu na Auschwitz - również dlatego, że Niemcy doświadczyły w ubiegłym stuleciu wpływu nie jednego, ale aż dwóch totalitaryzmów.

A więc nie ma niemieckiej tożsamości bez Auschwitz?
Joschka Fischer powiedział kiedyś, że Auschwitz jest momentem utworzenia się niemieckiej tożsamości. Wydaje mi się to zbyt daleko posuniętym stwierdzeniem. Nie możemy tak po prostu wygrać dla siebie tożsamości - i to dzięki zbrodni. Tożsamość się kształtuje, pracuje się nad nią, ale w sensie budowania czegoś pozytywnego. Nie można ugruntować niemieckiej tożsamości na Auschwitz, choć tożsamość niemiecka nie istnieje, jeśli nie weźmie się pod uwagę, co się tam wydarzyło. Filozofia stoi zawsze blisko problemu moralnego. Musi - szczególnie w Niemczech, ale nie tylko tutaj - zajmować się ekstremalnymi przypadkami zbrodni dokonywanych kolektywnie. Pytanie o sytuacje graniczne jest zawsze tematem filozofii, która w swej istocie stanowi próbę ustalenia granic zarówno w pozytywnym, jak i w negatywnym sensie. Totalitaryzmy na pewno sprawiły, że nie ma już dziś religijnej wiary w historię. Tęsknota za wielkimi narracjami co prawda wciąż istnieje: widać to było wyraźnie, gdy w latach 90. obserwowaliśmy dyskusję wywołaną przez Fukuyamę i jego stwierdzenie o końcu historii inspirowane Heglem. Straciliśmy natomiast fantazje o panowaniu człowieka nad historią i światem. Straciliśmy naiwność.

Ale czy filozofia nie jest naiwnością? Grecy twierdzili, że filozofia wypływa ze zdziwienia, ale czym innym jest zdziwienie światem, jeśli nie przejawem dziecięcej wręcz naiwności?
Zdefiniowałbym filozofię inaczej. Filozofia ma zawsze w sobie element ironiczny, który osłabia naiwność. Kiedy więc Platon śmiertelnie serio tworzy swoją koncepcję nieśmiertelności duszy, możemy powiedzieć: no tak, świadczy to o tym, jak bardzo niepewny w istocie jest człowiek, jeśli szuka bez przerwy sposobów, by wierzyć w nieśmiertelność czegokolwiek z tego, czym sam jest. Filozofia bez ironii nie jest dobra. Ironia to nie wynalazek nowoczesności - ona zaczęła się wraz z samą filozofią. Filozofia zawsze usiłuje pokazać relacje między ograniczonością człowieka i ograniczonością jego rozumu a niebywale wielkim światem, w którym żyjemy. Pięknie widać to u Spinozy, gdy pisze o spadających gwiazdach i braku wolnej woli. Można powiedzieć - pisze Spinoza - że kiedy gwiazda spada, czyni to z własnej woli. Ale skąd wiemy - pyta sam siebie - co taka gwiazda sobie myśli? Podobnie jest u Kanta, gdy pisze o wiecznym pokoju. Programowo opisuje tam filozofię historii, jednak wieczny pokój w języku niemieckim znaczy również: wieczny odpoczynek. Według Kanta nie możemy być pewni, czy czeka nas wieczny pokój, czy wieczny odpoczynek... I to jest właśnie filozofia.

p

*Rüdiger Safranski, ur. 1945, niemiecki filozof, pisarz i eseista. Najbardziej znany jako autor biografii - m.in. E.T.A. Hoffmanna, Heideggera, Schillera, Schopenhauera i Nietzschego. Od roku 2002 wraz z Peterem Sloterdijkiem prowadzi program "Kwartet filozoficzny" w telewizji ZDF. Jest laureatem wielu nagród za osiągnięcia w dziedzinie literatury i eseju. W zeszłym roku spory rozgłos w Niemczech zyskała jego książka "Romantik - eine deutsche Affäre". Po polsku ukazały się: "Zło: dramat myśli" (1999), "Nietzsche - biografia myśli" (2003) oraz ostatnio "Schopenhauer: dzikie czasy filozofii" (2008).