Spór idzie o niedźwiedzia brunatnego o imieniu Mago, którego wrocławskie zoo przygarnęło w 1991 roku, wraz z dwójką innych osobników urodzonych w Tatrach. Pozew po wielu latach skierowała Fundacja Międzynarodowy Ruch na Rzecz Zwierząt "Viva". "Przez dziesięć lat niedźwiedzia trzymano w małym bunkrze bez wybiegu, do klatki nie docierało słońce. Nie zrobiono nic, by poprawić sytuację misia" - mówił wczoraj DZIENNIKOWI przedstawiciel organizacji Cezary Wyszyński.

Reklama

Były dyrektor zoo nigdy nie przyznał się do winy. Twierdzi wręcz, że pozew zrujnował mu życie i zniszczył reputację największego popularyzatora zoologii, na którego programie wychowywały się dwa pokolenia Polaków. "Robiłem wszystko, by chronić te misie" - mówił wczoraj przed sądem ze łzami w oczach.

Argumentował, że niedźwiedzie były agresywne i tylko dzięki wrocławskiemu zoo nie zostały odstrzelone. Mago zagrażał innym niedźwiedziom i ludziom, dlatego trafił do osobnej gawry, wielkości 13 metrów kwadratowych. "Tylko tam mógł mieszkać, nie krzywdząc innych niedźwiedzi, pracowników zoo czy turystów" - zapewniał wczoraj 75-letni nestor polskiej publicystyki przyrodniczej. Argumentował, że od 1997 roku Mago był na międzynarodowej liście wymiany zwierząt. Ogród w Holandii zgodził się go przyjąć, ale pod warunkiem, że miś zostanie wykastrowany. Holendrzy zapowiedzieli też, że jeśli będzie agresywny, uśpią go. "Nie po to opiekowaliśmy się nim tyle lat, by go wykastrowali, przecież to wyniszczanie zwierzęcia" - mówiła w trakcie procesu DZIENNIKOWI Hanna Gucwińska, żona byłego dyrektora zoo i współautorka "Z kamerą wśród zwierząt".

Proces może potrwać wiele miesięcy. Na następnej rozprawie, 9 czerwca, mają zostać przesłuchani świadkowie oskarżenia.