p

Filip Memches: Czy Dmitrij Miedwiediew podjął już decyzje, które świadczą o tym, jak będą wyglądać pierwsze miesiące jego prezydentury?
Lilia Szewcowa*: Warto zwrócić uwagę na skład administracji prezydenckiej. Składa się ona niemal w całości z ludzi Władimira Putina. A zatem jeśli Miedwiediew zechce jakichkolwiek zmian politycznych, przyjdzie mu je realizować z ekipą putinowską. Na razie jako priorytet dla Kremla prezydent ustanowił rozwiązywanie kwestii socjalnych. Są to więc sprawy bieżące, a nie strategiczne. I już zderza się z całym kompleksem biurokratycznych barier - na przykład wdrożenie decyzji o zagwarantowaniu odpowiednich warunków bytowych weteranom wojennym (rzecz pilna) zajmie aż dwa lata.

Reklama

A co z technologami politycznymi? Czy nadal będą głównymi propagandowymi strategami obozu władzy?
Stare pokolenie polittechnologów odebrało już za swoje zasługi dla reżimu medale od Putina. Ludzie pokroju Gleba Pawłowskiego przestaną odgrywać pierwszoplanowe role. Na przykład popularny program telewizyjny "Realnaja politika" autorstwa Pawłowskiego został zdjęty z anteny NTW. Jednak taki system władzy, jaki funkcjonuje w Rosji, ma wielkie zapotrzebowanie na kreowanie wizerunku i stawianie potiomkinowskich wiosek. Bo to przecież nie jest demokracja, to jest system stawiający na wirtualność. A twórcami tej ostatniej są właśnie polittechnolodzy. Teraz do głosu dochodzi ich młodsze pokolenie. Ludzie ci zaczęli o sobie dawać znać w późnym okresie prezydentury Putina. To są głównie dziennikarze telewizyjni, tacy jak Maksym Szewczenko. Telewizja jest w końcu potężnym narzędziem tworzenia politycznej rzeczywistości.

W tym kontekście znamienna się wydaje opinia samego Pawłowskiego, według którego Miedwiediew nie powinien teraz zbytnio dbać o swój PR, natomiast musi zdobyć się na odwagę podjęcia trudnych, niepopularnych kroków. Pawłowski uważa, że tak właśnie działał Putin - jego twarde posunięcia przyniosły rezultaty po dłuższym czasie, co nie przeszkodziło mu w stopniowym zdobyciu potężnego poparcia społecznego.
Nie zgadzam się z tym. Putin od samego początku swojej prezydentury chciał się przypodobać społeczeństwu. Okazał się populistą, choć w ograniczonym zakresie, bo skutecznie kontrolował finansową, makroekonomiczną stabilność. A jego reformy dobiegły końca w roku 2001. Potem była już tylko obrona status quo. Miedwiediew powinien zacząć reformy, póki w Rosji nie wybuchł jeszcze kryzys spowodowany między innymi nieuchronnym spadkiem cen ropy naftowej czy wyczerpywaniem się złóż gazu. A do przeprowadzenia reform potrzebny jest przywódca nie tylko obdarzony charyzmą, ale i cieszący się olbrzymim poparciem społecznym. W takiej sytuacji nie może być żadnej dwuwładzy.

Reklama

Ale z taką dwuwładzą właśnie mamy do czynienia. Świat obiegły telewizyjne migawki ze spotkania Miedwiediewa z Putinem, podczas którego - co może, choć nie musi, urastać do rangi symbolu - ten drugi zasiadał na swoim starym prezydenckim krześle.
Najważniejszym wyznacznikiem sytuacji w Rosji jest to, że rządząca nią korporacja chce przede wszystkim reprodukować swoją władzę. Realizacja tego zadania powiodła się i w rezultacie władzy nadano nową formę. Pojawił się model asymetrycznego przywództwa - nazywanie tego tandemem to nieścisłość. Tak naprawdę sporo tu zależy od podziału pełnomocnictw i funkcji między dwoma przywódcami: Putinem w roli premiera i Miedwiediewem w roli prezydenta. Putin ma w swoim ręku zasoby finansowe, biurokratyczne i polityczne. Miedwiediew posiada zaś ogromny potencjał wynikający z uprawnień, jakie daje prezydentowi konstytucja. Ale nie ma jeszcze zasobów podobnych do tych, które posiada Putin. I nie wiadomo, czy uda mu się je zdobyć. Mamy tu zresztą do czynienia z pewnym paradoksem: poprzednia ekipa w imię zachowania swojej fizycznej obecności w polityce burzy prezydencką pionową strukturę władzy budowaną przez Putina na przestrzeni minionych ośmiu lat: model przywództwa asymetrycznego oznacza zburzenie tej struktury, w obrębie której hierarchia urzędników państwowych wiedziała, komu ma się podporządkowywać. Teraz elita polityczna i przeciętni obywatele zadają sobie pytanie o to, kto jest w państwie najważniejszy. I na razie dochodzi do wniosku, że głównym aktorem jest Putin, który będzie podejmował decyzje w zasadniczych sprawach, nie tylko gospodarczych i społecznych, lecz także tych dotyczących bezpieczeństwa państwa, mimo że znajdują się one w zakresie kompetencji prezydenta.

Co będzie, jeśli prezydent spróbuje zmienić ten układ sił?
Wtedy model asymetrycznego przywództwa stopniowo przekształci się w pionową strukturę władzy. To będzie powrót do starej matrycy. I ta struktura może być zarówno prezydencka, jak i kanclerska. Wówczas już dokładnie będzie jasne to, że w Rosji jest jeden boss, jeden moderator, jeden arbiter. Czy Miedwiediew rzeczywiście może stać się takim arbitrem? Sądzę, że tak, ale pod pewnymi warunkami. Jeśli przejawi wolę polityczną, okaże się twardy, jeśli będzie w stanie unaocznić elicie, że to prezydent konsoliduje władzę w swoich rękach, i jeśli uzyska poparcie społeczne (co jest zresztą niemożliwe bez kontroli nad telewizją), wówczas establishment i społeczeństwo mogą ujrzeć w Miedwiediewie swojego przywódcę. O takich szansach mówią niedawne wyniki sondażu Centrum Lewady: około 67 procent Rosjan uważa, że Rosją realnie będzie rządzić Putin, ponad 25 procent, że Miedwiediew, jednak 47 procent chciałoby, aby to był Miedwiediew, a tylko 22 procent, aby to był Putin. Rosyjski elektorat jest więc gotowy na to, by Miedwiediew stał się z prezydenta de iure prezydentem de facto. Co prawda większość elity preferuje Putina jako symbol, wyraziciela poglądów i interesów oraz gwaranta jej pozycji. Choć, z drugiej strony, pewna część establishmentu, nieusatysfakcjonowana swoją pozycją, może poprzeć Miedwiediewa.

Widać tu pewien fatalizm. Czego innego Rosjanie się spodziewają, a czego innego chcą. Ale zatrzymajmy się przy intencjach. Czy to, że ludzi chcących realnej władzy dla Miedwiediewa jest więcej niż zwolenników realnej władzy dla Putina, wynika z siły tradycji, wedle której główny ośrodek władzy pozostaje na Kremlu, czy po prostu z potraktowania na serio werdyktu wyborczego?
Występują tu trzy czynniki. Po pierwsze, dla większości Rosjan rzeczywiście liczy się tradycja związana z Kremlem. Po drugie, zgodnie z konstytucją to na prezydencie spoczywają główne obowiązki. To właśnie on określa politykę państwa. Wreszcie po trzecie, widać tu chęć znalezienia kogoś nowego. Część ludności - 20 - 30 procent spośród tych 47 procent zwolenników władzy dla Miedwiediewa - chce zmian. Ta grupa ma już dość status quo.

Reklama

Dlaczego? Czy chodzi o awersję do osoby Putina, czy o coś innego?
W rankingu popularności - a nie w sondażu dotyczącym tego, do kogo powinna należeć władza - Putin wciąż ma przewagę nad Miedwiediewem. Jeśli chodzi o te 20 - 30 procent, ci ludzie nigdy nie byli zadowoleni z Putina. Wśród nich są technokraci albo osoby o liberalno-demokratycznych poglądach, trafiają się też, choć to garstka, reprezentanci lewicowo-populistycznego elektoratu. Dla liberałów Miedwiediew to nadzieja na odwilż, dla lewej strony - na jakąkolwiek zmianę. Jednak większość tych, którzy na niego głosowali, opowiedziała się po prostu za przekazaniem władzy, ponieważ dostrzegła w nim ogon Putina.

Co musi zrobić prezydent, żeby zbudować własne zaplecze społeczne? Do jakich idei powinien się odwołać?
Miedwiediew umiejętnie wymyka się rozmaitym ideologicznym etykietkom. Na łamach "The Financial Times" powiedział, że jest przeciw wszelkim ideologiom. Kreuje się na pragmatyka zwróconego ku wszystkim warstwom społecznym. W jakimś stopniu to się udało także Putinowi. Jego elektorat stanowiły różne grupy, których interesy bywały wzajemnie sprzeczne. Miedwiediew kontynuuje ten kurs. Ale powinien wiedzieć, że jeśli chce stworzyć swoją niezależną bazę, to nie może iść tą samą drogą, co Putin. To już przetarty szlak i idąc nim, wpadnie w objęcia premiera, który go zadusi. Jedynym wyjściem dla prezydenta jest przyjęcie roli modernizatora i reformatora. Tylko wtedy uda mu się zachować swobodę działania i niezależność.

Czy jest na to gotowy?
Na razie nic za tym nie przemawia. Wiemy tylko tyle, że przez minione 17 lat Miedwiediew był wiernym asystentem i młodszym przyjacielem Putina. Jednak historia czasem zmusza drugorzędną postać, by stała się kimś bardzo ważnym. Tak było w wypadku Adolfo Suareza, ulubionego ucznia i współpracownika generała Franco. Wydarzenia uczyniły z niego reformatora i przywódcę. Nie możemy wykluczyć, że w Rosji stanie się to udziałem Miedwiediewa.

Czy Rosja ma jakieś doświadczenia z taką dwuwładzą, jaka istnieje dziś?
Owszem. Pomińmy tu odległe dzieje i przyjrzyjmy się ostatniemu 17-leciu. W latach 1991 - 1993 funkcjonowała dwuwładza prezydenta i parlamentu, dwóch monopolistycznych sił, zakończona konfliktem tych ośrodków i rozbiciem parlamentu. Drugi przypadek to lata 1998 - 1999. Premierem był wtedy Jewgienij Primakow. Rząd stał się bardzo silnym ośrodkiem władzy. Słaby prezydent Jelcyn postanowił więc pozbyć się Primakowa. W obu wypadkach nastąpił powrót do tradycji, do matrycy struktury pionowej. Doświadczenie z Primakowem okazało się jednak o tyle przydatne, że ówczesna Rosja po raz pierwszy przetestowała funkcjonowanie samodzielnego gabinetu opartego na większości parlamentarnej. Temu rządowi udało się stworzyć warunki dla wzrostu gospodarczego kraju. Kremlowscy propagandziści twierdzą, że teraz jest świetnie, bo nareszcie Rosja powraca do zachodniej tradycji demokratycznej. Uważają, że obecnie będzie rządził silny premier mający oparcie w silnym parlamencie. Ale to nieprawda. Rząd Putina nie jest gabinetem większości parlamentarnej. Jedna Rosja to nie partia polityczna, tylko biurokratyczna korporacja stworzona na Kremlu. Ten rząd, którego legitymacją jest rzekoma większość parlamentarna, nie odpowiada przed Dumą. Na odwrót - to Duma stanowi pasożytniczy dodatek do rządu. Dlatego nie ma to nic wspólnego z europejską tradycją podziału władz, lecz jawi się jako kolejna forma osobistego przywództwa Putina. Mamy do czynienia z władzą osoby, a nie instytucji. Ale najgorsze w tym jest to, że doszło do rozdzielenia władzy formalnej, którą sprawuje Miedwiediew, i faktycznej należącej do Putina.

Putin ma siedmiu wicepremierów. Czy nie oznacza to, że będzie kimś w rodzaju nadpremiera, a ryzykowne i najtrudniejsze zadania sceduje na nich, aby w razie niepowodzenia zawsze można było zwalić winę na kogokolwiek, byle nie na szefa rządu?
Oczywiście. Poza tym oni mają go uwolnić od spraw bieżących, dając mu możliwość przeprowadzania strategicznych manewrów. Tym samym Putin daje jeszcze wyraźniej do zrozumienia, że chce być przywódcą, politykiem, a nie technicznym premierem.

A jak się w tej sytuacji odnajduje pozaparlamentarna opozycja liberalna? Pojawiły się spekulacje na temat ewentualnego wejścia do rządu Putina Grigorija Jawlińskiego, szefa partii Jabłoko. Ostatecznie do tego nie doszło. Ale czy takie rozwiązania kooptacyjne wchodzą w grę?
Jeśli chodzi o rozmowy Putina z Jawlińskim, to dotyczyły one jakichś kwestii kadrowych. Wydaje mi się, że są to raczej gesty na pokaz. Pojawia się za to poważna kwestia: czy liberalna opozycja będzie systemowa, czy antysystemowa? Liberałowie są co do tego podzieleni. Część z nich jeszcze za prezydentury Jelcyna stała się technokratami i znalazła się w strukturach władzy, na przykład Anatolij Czubajs. Idąc tą drogą, utracili swój liberalizm. Są za wolnym rynkiem, lecz nie zaprzątają sobie głowy problemem praw i swobód obywatelskich. Wielu rosyjskich liberałów wciąż żywi nadzieję, że jeśli będą prowadzić dialog z władzą, współpracować z nią, będą też mogli od wewnątrz oddziaływać na reżim, sprzyjać ewolucji systemu. A przecież oni już byli u władzy i nie potrafili zmienić jej istoty. Teraz mają nadzieję, że jeśli pomogą Miedwiediewowi, to okażą się bardziej skuteczni i będą mieli wpływ na reformowanie reżimu. Inna część liberałów opowiada się za antysystemowym charakterem opozycji i wychodzeniem na ulice - należy do nich na przykład Garri Kasparow. Są oni jednak kompletnie bezradni, ponieważ nie mają legalnych kanałów, za pomocą których mogliby się komunikować ze społeczeństwem. Nie mają telewizji i ogólnokrajowej prasy. Dlatego znajdują się w sytuacji patowej.

Wydaje się, że przyszłość należy do opozycji systemowej.
Patrząc z perspektywy minionych 17 lat, można wyciągnąć także inne wnioski. Kto w roku 1990 przypuszczał, że w roku 1991 nie będzie już ZSRR? Jeśli opozycja antysystemowa się skonsoliduje, jeśli stworzy płaszczyznę porozumienia różnych środowisk, wyznaczy kierunek rozwoju, nawiąże kontakt ze społeczeństwem, zrozumie jego potrzeby - wówczas może odegrać w przyszłości ważną rolę. Następnie powinna zaproponować społeczeństwu swoją alternatywę i przekonywać je, że sprawy mają się źle, więc konieczne są zmiany. Takie sprawy rozwijają się w dzisiejszym świecie w szybkim tempie. Kiedyś, żeby społeczeństwo zrozumiało ograniczenia w funkcjonowaniu systemu, potrzeba było 50 lat. Teraz wystarcza pięć - siedem. I wtedy pojawia się zapotrzebowanie na opozycję kontestującą system. W Polsce było podobnie. Kiedy w roku 1980 pojawiła się "Solidarność", nikt jej nie dawał żadnych szans. A wystarczyło zaledwie dziewięć lat, by doszła do władzy.

Ale w Polsce na początku lat 80. naród był już świadomy tego, w jakiej sytuacji się znajduje. Okazał się po prostu bezsilny wobec aparatu władzy, który był wtedy jeszcze zdolny przemocą zapobiec zmianom. Tymczasem w dzisiejszym społeczeństwie rosyjskim nie ma podobnych nastrojów antysystemowych, co zresztą o tyle łatwo pojąć, że przecież nie sposób stawiać w jednym szeregu putinowskiej demokracji sterowanej z realnym socjalizmem. Ale jeśli nawet przyjmiemy pani punkt widzenia, to czy Rosjanie są zdolni odebrać władzę ekipie, która ma pod kontrolą wszystkie obszary życia społecznego: gospodarkę, finanse, media itd.?
Przecież nie można wykluczyć, że i część pragmatyków w łonie obecnej klasy politycznej dojdzie do wniosku, że w ich interesie leżą reformy. Obecna stabilność opiera się na braku alternatywy, na pamięci o epoce Jelcyna i na świadomości tego, że sytuacja ludności się polepsza - w roku 1999 średnia miesięczna pensja wynosiła 80 dolarów, teraz wynosi 550. Ale to jeszcze nie wystarczy. Elita sobie z tych problemów zdaje sprawę. Dlaczego ludzie establishmentu byli jeszcze niedawno na granicy histerii w związku z przekazaniem władzy? Bo brakuje im pewności siebie. Oni boją się, co przyniesie dzień jutrzejszy. I zamiast rozwiązywać problemy, odpowiadają na nie ulubioną rosyjską zabawą - strzelaniem sobie w stopę. Jak mawia Wiktor Czernomyrdin: "Chcieliśmy, żeby było lepiej, a wyszło jak zwykle"... Rosja miała być jedynym europejskim mocarstwem energetycznym. Ponieważ jednak rosyjska elita chciała to osiągnąć, poruszając się jak słoń w składzie porcelany, w rezultacie Unia Europejska zaczęła prowadzić wspólną politykę energetyczną. Reżim zatrzasnął drzwi przed opozycją - w odpowiedzi wychodzi ona na ulice i wszczyna niepokoje społeczne. Na razie wychodzi pięć tysięcy osób. Ale jak się zaczną problemy z inflacją, liczba ta może podskoczyć do 10 tysięcy. Niezadowolenie już narasta. Teraz strajków jest znacznie więcej niż jeszcze dwa lata temu. Strajkują górnicy, kolejarze. To nie wszystko: Moskwa i Sankt Petersburg bardzo się wzbogaciły. W nich dobrze jest mieszkać, bo można znaleźć wysokopłatną pracę. Tymczasem wszystkie rewolucje wybuchały właśnie w Moskwie i Sankt Petersburgu. A przecież sytuacja na prowincji jest znacznie gorsza.

Czego można w tej chwili oczekiwać w rosyjskiej polityce zagranicznej?
Putin wypracował formułę polityki zagranicznej, która będzie zarówno przez niego, jak i przez Miedwiediewa kontynuowana jeszcze przez jakiś czas. Sprowadza się do tego, by być równocześnie z Zachodem i przeciw Zachodowi. Elita polityczna chce partnerstwa z Zachodem, dialogu w sprawach gospodarczych, włączenia Rosji w rozmaite zachodnie struktury. Ale jednocześnie potrzebuje Zachodu jako straszaka, za pomocą którego mobilizowane jest poparcie społeczeństwa. W ramach tego paradygmatu szczególną rolę odgrywa odrodzenie mocarstwowości jako czynnika konsolidacji społeczeństwa. Ani za prezydentury Jelcyna, ani Putina elita nie wymyśliła żadnej idei, która mogłaby konsolidować społeczeństwo. Przyznanie na głos, że Ukraina i Gruzja to dwa suwerenne państwa, które mogą iść własnymi ścieżkami, byłoby uderzeniem w sam mechanizm funkcjonowania tej elity. Chodzi tu zwłaszcza o Ukrainę. Jawna akceptacja jej wejścia do NATO jest równoznaczna z samobójstwem rosyjskiego establishmentu. W wypadku Gruzji pojawia się kwestia trudnych osobistych relacji Putina z Saakaszwilim, które określają charakter stosunków między oboma państwami. A to, co robi kremlowska elita, jest prowokacją: kreując Rosję na siłę pokojową, staje tak naprawdę po stronie Abchazji. I to prowokacją pełną hipokryzji: bo opowiada się za integralnością terytorialną Serbii w wypadku Kosowa i własną - w wypadku Czeczenii, a Gruzji prawa do takiej integralności odmawia.

Czy może dojść do zbrojnego zaangażowania się Rosji w konflikt Gruzji z Abchazją czy z Osetią Południową?
Nie. Rosja militarnie jest za słaba, w dodatku liczy się ze wsparciem udzielonym Gruzji przez USA i inne państwa NATO. Elita rosyjska nie chciałaby się całkowicie skompromitować. Ale prowadzi politykę, nad którą utraciła kontrolę i dlatego osiąga cele przeciwne do zamierzonych. Właśnie przez taką konfrontacyjną politykę Ukraina i Gruzja są wpychane w objęcia NATO.

Ostatnio Jurij Łużkow nawoływał w Sewastopolu, by port ten został oddany Rosji. Czy Zachód dla świętego spokoju byłby zdolny skłonić Ukrainę do takiego ruchu, oferując jej w zamian przyspieszenie wejścia do NATO lub innego typu gwarancje bezpieczeństwa?
Mój stosunek do dzisiejszych zachodnich przywódców jest bardzo sceptyczny. Wydaje mi się, że wieloma krajami zachodnimi rządzą polityczni pigmeje, którzy nie mają żadnej wizji, a wobec Rosji i przestrzeni postsowieckiej kierują się konformistycznym realizmem. Im rzeczywiście chodzi o święty spokój. Tak się zachowywali Chirac i Schröder, a teraz tak samo zachowują się Berlusconi i Sarkozy. Nie można wykluczyć, że dla udobruchania Rosji niektórzy zachodni politycy podejmą nad głowami ukraińskich przywódców próbę porozumienia się z elitą rosyjską, robiąc coś w rodzaju nowego Monachium czy nowej Jałty. Przypomnijmy decyzję o budowie Gazociągu Północnego - to była prawie nowa Jałta. Niemniej jednak w Unii Europejskiej zaczął się też liczyć głos jej nowych członków. To właśnie Polska czy kraje bałtyckie zmusiły Busha, aby zgodził się przyjąć do NATO Ukrainę i Gruzję. W tym właśnie pokładam nadzieję, że do nowej Jałty nie dojdzie.

p

*Lilia Szewcowa, politolog, doktor nauk historycznych, wiceprzewodnicząca Programu Instytucji Politycznych w Moskiewskim Centrum Carnegie, współpracownik rosyjskich, brytyjskich i amerykańskich ośrodków badawczych. Autorka takich książek jak: "Postkommunisticze-skaja Rossija: łogika rozwitija i pierspiektiwy" (1995), "Politiczeskije zigzaki postkommunisticzeskoj Rossiji" (1997), "Yeltsin's Russia: Challenges and Constraints" (1997), "Putin's Russia" (2003, wyd. uzupełnione 2005), "Russia - Lost in Transition" (2007). Kilkakrotnie gościła na łamach "Europy" - ostatnio w nr 201 z 9 lutego br. zamieściliśmy wywiad z nią "Kim jest Dmitrij Miedwiediew?".