p

Niall Ferguson*:

Przeciw pochopnym prognozom

Czy fala demokracji załamała się? Czy politycznej wolności, której tak wiele przybyło po 1989 roku, teraz zaczyna ubywać? Niedawne wydarzenia na prawie wszystkich kontynentach niewątpliwie dają realne powody do zatroskania ludziom marzącym o świecie, w którym rządzi urna wyborcza, a nie kula karabinowa. Z drugiej strony wydarzenia te powinny nas skłonić do bardziej realistycznego spojrzenia na proces demokratyzacji.

Reklama

Jak zwykle najgorzej przedstawia się sytuacja w Afryce, gdzie dwa demokratyczne państwa niegdyś ukazywane jako wzory do naśladowania przeżywają poważne kłopoty. Zaledwie pięć lat temu wybór Mwai Kibakiego na prezydenta Kenii miał wyznaczać początek nowej epoki po 24 latach represyjnych rządów Daniela arapa Moi. Teraz pojawiły się oskarżenia, że w ubiegłym miesiącu Kibaki ukradł wybory prezydenckie przywódcy opozycji Raili Odindze, co uruchomiło krwawy konflikt etniczny między Kukuju i innymi plemionami.

W RPA nie ma (na razie) przemocy, ale sytuacja jest równie niepokojąca. Afrykański Kongres Narodowy na swojego nowego przywódcę, a zatem najbardziej prawdopodobnego następnego prezydenta kraju, wybrał człowieka, na którym ciążą poważne zarzuty korupcyjne dotyczące łapówek na sumę czterech milionów randów. Część bardziej radykalnych zwolenników Jacoba Zumy ostrzega, że jeśli zostanie skazany, "na sali sądowej poleje się krew". Nie bez znaczenia pozostaje fakt, że Zuma jest Zulusem, a jego rywal Thabo Mbeki - Xhosą.

Również w Azji demokracja znajduje się w odwrocie. Zamach na Benazir Bhutto, do którego doszło 27 grudnia ubiegłego roku, dwa tygodnie przed planowanymi wyborami, zdecydowanie zmniejszył szanse na pokojowe przejście Pakistanu od rządów wojskowych z powrotem do demokracji. W Tajlandii nadal rządzą generałowie - 16 miesięcy po zamachu stanu, który obalił Thaksina Shinawatrę (kolejnego demokratycznie wybranego przywódcę oskarżanego o korupcję). W Birmie władzę pełni znacznie brutalniejsza junta, która latem ubiegłego roku krwawo stłumiła protesty politycznych dysydentów i buddyjskich mnichów. Szanse na demokratyzację najludniejszego kraju świata nie wyglądają o wiele lepiej. Komunistyczna Partia Chin nie zdradza ochoty do rezygnacji z monopolu na władzę.

Reklama

Na terytorium byłego Związku Radzieckiego rządy komunistyczne należą oczywiście do przeszłości, ale wybrany przez tygodnik "Time" na Człowieka Roku Władimir Putin kpi sobie z rosyjskiej konstytucji, przekazując urząd prezydencki swojemu podwładnemu, który z kolei mianuje go premierem. Do dawnych autorytarnych obyczajów powraca nie tylko Rosja. Przeprowadzone w ubiegłym miesiącu wybory w Kirgistanie międzynarodowi obserwatorzy uznali za sprzeczne z demokratycznymi standardami, a Kazachstan, Tadżykistan, Turkmenistan i Uzbekistan to przykłady despotyzmu wschodniego w wersji soft. Wydaje się, że nawet gruzińska rewolucja róż szybko się degeneruje.

Trochę bardziej optymistycznie nastraja sytuacja w Ameryki Łacińskiej, ale jeszcze się przekonamy, czy prezydent Wenezueli Hugo Chávez rzeczywiście zaakceptuje nieoczekiwaną porażkę w niedawnym referendum dotyczącym "reformy" konstytucji. Jeśli chodzi o Bliski Wschód, to podjęta przez administrację Busha próba krzewienia demokracji za pomocą karabinu okazała się znacznie bardziej kosztowna pod względem humanitarnym, finansowym i czasowym, niż wyobrażano sobie pięć lat temu w Waszyngtonie. Mimo sukcesów zapoczątkowanej w zeszłym roku "intensyfikacji działań wojskowych" Irak wciąż balansuje na skraju wojny domowej. Niewiele lepiej przedstawiają się sprawy w Afganistanie.

Nie tak miało być. Prawie 20 lat temu, w przededniu upadku muru berlińskiego, Francis Fukuyama opublikował przełomowy esej zatytułowany "Koniec historii", w którym prognozował "kres ideologicznej ewolucji ludzkości i uniwersalizację zachodniej demokracji liberalnej jako ostatecznej formy ustroju". Trzeba uczciwie przyznać, że Fukuyama pisał te słowa po ponad dekadzie systematycznej poprawy sytuacji na świecie. W latach 70. mniej więcej połowę państw świata można było zaklasyfikować jako "autokracje". Do 1989 roku ich liczba obniżyła się o prawie 50 procent. W 2002 roku było ich niecałe 30. W raporcie z 1998 roku Institute for Democracy and Electoral Assistance po raz pierwszy mógł poinformować, że większość ludności świata żyje w demokracjach. Wtedy naprawdę wydawało się, że mamy do czynienia z falą demokratyzacji, która zaczęła się w połowie lat 70. na Półwyspie Iberyjskim, w następnej dekadzie objęła Amerykę Łacińską i niektóre obszary Azji, a w latach 1989 - 1991 - Europę Środkową. Fukuyama wskoczył tylko na tę falę.

Problem z falami jest taki, że prędzej czy później się załamują. Instytut badawczy Freedom House co roku przyznaje poszczególnym krajom punkty (od 0 do 40) w zależności od poziomu wolności politycznej. Według najnowszych danych aż 57 krajów obsunęło się na tej skali w ciągu ostatnich pięciu lat. W gronie państw, które zanotowały największy spadek, znajdują się Armenia, Wybrzeże Kości Słoniowej, Dżibuti, Fidżi, Gabon, Rosja, Somalia, Tajlandia, Vanuatu i Wenezuela. Lista "sukcesów" jest prawie tak samo przygnębiająca: o więcej niż 10 punktów od 2003 roku poprawiły się Burundi, Haiti, Irak, Liban i Liberia. Tylko niepoprawny optymista postawiłby pieniądze na trwałość tych transformacji demokratycznych. Pesymista może zadać sobie pytanie, czy nie będziemy świadkami jednego z tych kryzysów demokracji, które obserwowaliśmy na przykład w latach 20. i 30. minionego stulecia, kiedy po demokratycznej fali, która położyła kres pierwszej wojnie światowej, przyszła kontrfala reakcji i represji.

Dlaczego demokracja w jednych krajach kwitnie, a w drugich więdnie i umiera? Najprostsze z proponowanych odpowiedzi mają charakter ekonomiczny. Według politologa Adama Przeworskiego istnieje korelacja między dochodem na głowę ludności a prawdopodobieństwem przetrwania demokracji. Przy dochodzie do tysiąca dolarów rocznie demokracja raczej nie przeżyje dekady, a powyżej 6 tysięcy dolarów jest prawie niezniszczalna. Na pierwszy rzut oka hipoteza ta wydaje się przekonująca. W rankingu Freedom House maksymalny wynik osiągają bogate kraje północno-zachodniej Europy (plus Barbados), a w dole tabeli lokują się przede wszystkim najbiedniejsze kraje Afryki.

Inną atrakcyjną hipotezę wysunął harwardzki ekonomista Ben Friedman: czynnikiem demokratyzacji jest stały wzrost gospodarczy (a nie poziom dochodu per capita). To również jest zgodne z obserwowanymi tendencjami historycznymi, ponieważ najtrudniejsze chwile demokracja przeżywała w czasach przedwojennego wielkiego kryzysu.

Ostatnie wydarzenia podważyły jednak takie argumenty. Gospodarka światowa jako całość nigdy wcześniej nie rozwijała się tak szybko jak w latach 2001 - 2007, ale demokracja niewiele na tym zyskała. Ponadto po roku 2000 najszybciej rosły gospodarki krajów niedemokratycznych. Przyjrzyjmy się tak zwanej grupie BRIC (Brazylia, Rosja, Indie i Chiny). Udział komunistycznych Chin w światowym PKB podniósł się przez minione siedem lat o 2,5 procent, a demokratycznych Indii tylko o 0,6 procent. Rosja w podobnym stosunku pokonała Brazylię. Wszystko wskazuje na to, że te różnice w osiągach będą się pogłębiać. Według banku Goldman Sachs do 2050 roku udział Chin w globalnym dochodzie wzrośnie z 4 do 15 procent, a udział G7 - najbogatszych demokracji świata - spadnie z 57 do 20 procent. Wśród innych rynków wschodzących, które przez najbliższe 40 lat powinny notować szybki rozwój, eksperci wymieniają Egipt, Iran, Nigerię, Pakistan i Wietnam, a więc kraje, gdzie trudno liczyć na udaną demokratyzację.

W latach 80. i 90. wydawało się, że między kapitalizmem i demokracją istnieje jakiś rodzaj dodatniego sprzężenia zwrotnego: postęp gospodarczy sprzyjał postępowi politycznemu i vice versa. Dzisiaj sprawy wyglądają inaczej. Chiny i inni azjatyccy producenci bogacą się niezależnie od tego, jaki mają ustrój polityczny, a na kreowanym przez nich popycie na energię i towary korzystają zarówno kraje demokratyczne, jak i niedemokratyczne.

Inne koncepcje wiążą sukces lub porażkę demokracji nie z gospodarką, lecz z kulturą. Samuel Huntington dowodził w 1993 roku, że po zakończeniu zimnej wojny cywilizacja zachodnia znajdzie się w konflikcie przede wszystkim z cywilizacją islamską i konfucjańską, czyli cywilizacjami znacznie mniej predestynowanymi do tego, by zbudować miłujące pokój demokracje. Ze wszystkich polemik z "Końcem historii" Fukuyamy najbardziej przekonywało właśnie "Zderzenie cywilizacji".

Dowody na poparcie tezy Huntingtona nietrudno znaleźć. Na przykład w rankingu Freedom House społeczeństwa zachodnie lokują się znacznie wyżej niż muzułmańskie. Wyjaśnienia kulturowe nie są jednak wolne od wad. Tajwan i Indonezja pokazują, że również "konfucjaniści" i muzułmanie potrafią stworzyć dobrze funkcjonującą demokrację. Jeśli uwzględnimy czynniki ekonomiczne i inne, przepaść między Zachodem i całą resztą okaże się znacznie mniejsza. Jeszcze nie tak dawno poważni uczeni dowodzili, że katolicy są niezdolni do przyswojenia sobie kapitalistycznego etosu pracy albo że narody niemieckojęzyczne nigdy nie zbudują skutecznej demokracji - obie te hipotezy negatywnie zweryfikowała powojenna historia Europy.

Kluczem do zrozumienia, od czego zależy los demokracji, jest właśnie historia. Spędzając okres noworoczny w Kapsztadzie, oderwałem się od niepokojących i zmiennych realiów afrykańskiej polityki, by oddać się ponownej lekturze drugiego tomu "Rodziny Palliserów" Anthony'ego Trollope'a. Rzecz dzieje się w Westminsterze w 1866 roku, rok przed drugą wielką reformą wyborczą. Młody bohater wchodzi do parlamentu jako przedstawiciel maleńkiego okręgu irlandzkiego, którego 307 uprawnionych do głosowania mieszkańców generalnie okazuje posłuszeństwo earlowi Tulli. Phineas Finn szybko się orientuje, że posłowie głosują tak, jak każe im rzecznik dyscypliny partyjnej (a nie sumienie), przede wszystkim dlatego, by nie stracić szansy na wysoko opłacane stanowisko ministerialne - w końcu trzeba mieć środki dla bezlitosnych wierzycieli i na klubowe opłaty członkowskie. Nawet liberałowie są zadowoleni, kiedy policja rozbija demonstrację na rzecz tajnego głosowania.

Słowem, w siódmej dekadzie XIX wieku Anglia bynajmniej nie była wzorcową demokracją, nawet jeśli pominiemy kwestię wciąż bardzo ograniczonej bazy wyborczej. Czy występował tam problem korupcji? Według dzisiejszych kryteriów z pewnością tak. Czy bogaci byli nadreprezentowani? Bez wątpienia. W systemie tak barwnie opisanym przez Trollope'a frapują jednak trzy rzeczy. Po pierwsze, elita polityczna zgodnie i stanowczo potępiała polityczną przemoc - czy nawet groźby jej użycia. Po drugie, osoby piastujące stanowiska rządowe - związane z licznymi przywilejami - bez wahania z nich rezygnowały, jeśli uznały, że ich pozycja w parlamencie jest nie do utrzymania. Po trzecie, ogromna większość posłów z obu stron barykady akceptowała nienaruszalność konstytucji i nadrzędność prawa.

Te zwyczaje i poglądy nie powstały z dnia na dzień. Były owocem około 200 lat ewolucji politycznej rozpoczętej "chwalebną rewolucją" z 1688 roku. System dwupartyjny rodził się stopniowo. Konwenans, zgodnie z którym premier powinien dysponować większością głosów w Izbie Gmin, rodził się stopniowo. Koncepcje przedstawicielstwa też rodziły się stopniowo i dopiero wiele lat po śmierci Trollope'a prawo do udziału w wyborach otrzymali wszyscy dorośli obywatele, niezależnie od majątku, wykształcenia i płci.

Demokracji nie da się wyczarować z powietrza pod nieobecność takich zwyczajów i poglądów. "W Afryce - tłumaczył mi kiedyś młody Tanzańczyk - jeśli dasz człowiekowi wszystkie przywileje rządzenia - pieniądze, władzę, duży dom i samochód - a po pięciu latach powiesz mu, że ma to wszystko oddać swojemu najsurowszemu krytykowi, to bardzo często znajdzie powód, by nie spełnić twojej prośby". Nie jest to jednak specyfika wyłącznie afrykańska. Kiedyś wszędzie tak było. Elity bardzo powoli - często bolesną metodą prób i błędów - uświadamiają sobie, że w ich własnym interesie leży wyeliminowanie z polityki przemocy, wymiana sprawujących władzę, a przede wszystkim podporządkowanie się prawu.

Zgodnie ze słynną formułą Winstona Churchilla demokracja jest "najgorszym ustrojem - nie licząc wszystkich innych ustrojów, których próbowano". Formuła ta pozostaje w mocy, choćby dlatego, że wielopartyjny ustrój przedstawicielski generalnie daje w efekcie wyższą jakość rządzenia niż dyktatury i państwa monopartyjne, gdzie czerpanie profitów z władzy nie jest kontrolowane przez legalnie działającą opozycję polityczną. W większości krajów występuje korupcja, ale z reguły największe natężenie - i najbardziej szkodliwy ekonomicznie charakter - przybiera ona w krajach niedemokratycznych. I dlatego jeśli Chiny i Rosja pozostaną państwami jednopartyjnymi, prędzej czy później prześcigną je demokratyczne żółwie, czyli Brazylia i Indie.

Nie ulega wątpliwości, że krzewienie demokracji nie może polegać wyłącznie na obalaniu niedemokratycznych reżimów i organizowaniu wyborów. Nie może też polegać na czekaniu, aż dany kraj osiągnie odpowiedni poziom dochodu per capita czy odpowiednie tempo rozwoju gospodarczego. Jak od dawna przekonuje stanfordzki politolog Barry Weingast, kluczem do demokratyzacji jest proponowanie "samoegzekwujących się" zasad, czyli takich zasad, które im dłużej są stosowane, tym bardziej się ich przestrzega, aż w końcu stają się nienaruszalne.

Nie ma powodu, by metody tej nie dało się zastosować w którejkolwiek z cywilizacji światowych. Ale jak pokazuje przykład brytyjski, proces ten może (a nawet przypuszczalnie musi) być bardzo długi. I właśnie dlatego rzeczą pochopną byłoby po kilku kiepskich latach prognozować śmierć demokracji - tak jak pochopne było prognozowanie jej triumfu po kilku dobrych latach.

© 2008, Niall Ferguson

przeł. Tomasz Bieroń

p

*Niall Ferguson, ur. 1964, jeden z najwybitniejszych historyków średniego pokolenia. Wykłada historię polityczną i gospodarczą w Oksfordzie i Harvardzie. Jest autorem cenionych i popularnych prac historycznych, m.in.: "Colossus: The Rise and Fall of the American Empire" (2004), w której lansował tezę, że USA są współczesną wersją dawnych światowych imperiów. Ostatnio wydał "The War of the World" (2007), własną historię XX wieku. Zajmuje się także publicystyką polityczną - regularnie publikuje komentarze m.in. w dzienniku "The Sunday Telegraph". W "Europie" nr 225 z 26 lipca br. opublikowaliśmy jego tekst "Wyprzedaż imperium".