Jarosław Ziętara urodził się w Bydgoszczy w 1968 roku. Jako dziennikarz pracował najpierw w radiu akademickim, później współpracował m.in. z "Gazetą Wyborczą", "Kurierem Codziennym", tygodnikiem "Wprost" i "Gazetą Poznańską". Ziętara zajmował się m.in. tematyką tzw. poznańskiej szarej strefy. Według prokuratury 1 września 1992 r. został uprowadzony sprzed swojego domu w Poznaniu, a później zabity.

Reklama

W 1999 r. Ziętara został uznany za zmarłego. Od 2016 r. w Sądzie Okręgowym w Poznaniu trwa proces przeciwko b. senatorowi Aleksandrowi Gawronikowi (godzi się na publikację pełnego nazwiska - PAP), o podżeganie do zabójstwa Ziętary. W 2019 r. rozpoczął się odrębny proces dwóch byłych ochroniarzy firmy Elektromis, oskarżonych o uprowadzenie, pozbawienie wolności i pomocnictwo w zabójstwie Ziętary.

PAP: Czy sprawę Jarosława Ziętary, pomimo toczących się dwóch procesów sądowych dotyczących jego porwania i zabójstwa, można nazwać porażką polskiego wymiaru sprawiedliwości?

Krzysztof M. Kaźmierczak: Sprawa Ziętary to porażka polskiego państwa, jeśli chodzi o wyjaśnienie zbrodni i ustalenie jej sprawców. Należy rozdzielić jednak jej rozwikłanie przez organy ścigania od kwestii osądzenia tej zbrodni. Jeśli chodzi o ustalenia śledztwa – ta sprawa jest wyjaśniona, prawie właściwie wszystko wiadomo. Jarosław Ziętara był przetrzymywany na terenie firmy Elektromis, był kilka dni torturowany, wydobywano od niego to, co wie, przejmowano jego materiały ze śledztwa dziennikarskiego, a później został zabity. Z relacji świadków wiemy, że miało się to odbyć na posesji, która należała lub była wykorzystywana przez jednego z ludzi z Elektromisu, który obecnie jest świadkiem w tej sprawie. Wiemy, jak została przeprowadzona ta zbrodnia. Natomiast zasadne jest pytanie, czy nie powinny postawione zostać zarzuty też innym osobom, które miały w tym brać udział? To jest kwestia, która jest otwarta. Z tego, co wiem policjanci z Archiwum X uważali, że trzeba zaryzykować – postawić zarzuty też innym osobom. Krakowska prokuratura tego nie zrobiła. Stąd uzasadniona wątpliwość, czy ta sprawa od strony śledczej została zakończona. Jeśli chodzi o dwa toczące się procesy, to nie wygląda to dobrze. Pierwszy trwa już pięć lat i tak naprawdę nie widać jego końca. A drugi proces, można powiedzieć, jest w fazie początkowej, jeśli chodzi o przesłuchanie świadków i ilość materiału dowodowego, który sąd musi zweryfikować. Ale wiemy, jak wolno funkcjonuje polski wymiar sprawiedliwości.

Reklama

PAP: Z czego to wynika? Główny proces w tej sprawie, dotyczący podżegania do zabójstwa Jarosława Ziętary był bardzo dobrze przygotowany od strony organizacyjnej.

Reklama

K.M.K.: Głównym czynnikiem jest rozległość materiału dowodowego. W tej sprawie jest bardzo wielu świadków. Proces Aleksandra G. jest w znacznej mierze poszlakowy. Nie ma zwłok, materiałów dowodowych, jakie są w typowych sprawach o zabójstwo. Zeznania tak licznych świadków składają się na pewną całość. Poza jednym z nich pozostali nie mają kompleksowej wiedzy. W związku z tym, ten proces wymaga przepytania tak wielu osób, a tutaj, co uważam za bardzo pozytywne, sąd wzywa nie tylko świadków wnioskowanych przez prokuraturę. I bardzo dobrze, bo okazuje się, że część tych świadków "mniej ważnych" ma szerszą wiedzę, niż wynika to z ich wcześniejszych przesłuchań przez policję i prokuraturę. Przed sądem okazuje się, że mówią coś więcej. Moim zdaniem służy to wzmocnieniu materiału dowodowego, ale skutkuje przedłużaniem procesu.

PAP: Czego nowego w sprawie Jarosława Ziętary dowiedział się Pan w trakcie tych procesów?

K.M.K.: Wniosły bardzo wiele przede wszystkim w kwestii dotyczącej ewentualnej odpowiedzialności innych osób w sprawie tej zbrodni. Prokuratura skupiła się na trzech oskarżonych, a podczas obu procesów z zeznań świadków wynika pytanie – dlaczego tylko oni za to odpowiadają? Jest w nich mowa o tym, że w spotkaniu, na którym postanowiono, że Jarosław Ziętara ma zostać zlikwidowany, brało udział więcej osób. Od strony prawnej daje to podstawy, by tym innym uczestnikom spotkania, tym, którzy w jakikolwiek sposób przyczynili się do zbrodni, także postawić zarzuty.

PAP: Dlaczego prokuratura nie postawiła dotąd zarzutów większej liczbie osób?

K.M.K.: Kiedy sprawa była w kluczowym etapie śledztwa, gdy stawiano zarzuty, doszło do pewnego rozdźwięku między prowadzącym sprawę prokuratorem a policjantami z Archiwum X, którzy byli za tym, by postawić zarzuty kolejnym osobom. Niestety, doszło wówczas do kryzysu śledztwa związanego z "hurtowym" wycofywaniem się świadków ze swoich zeznań. Stało się to m.in. pod wpływem ujawnienia przez jedną z gazet okoliczności sprawy, ujawnienia kluczowych świadków. Nie wiem, czy prokurator stwierdził, że lepiej nie ryzykować. Natomiast wówczas były duże szanse na to by sprawa nie skończyła się na trzech oskarżonych. Jednak pamiętajmy, że prokuratura umarzając, trzeci wątek śledztwa w tej sprawie, stwierdziła, że możliwy jest powrót do śledztwa. Myślę, że to, co wynika z procesów jest do tego przesłanką. Sąd też może przejąć inicjatywę w tej dziedzinie. Bardzo interesującym elementem jest to, że jeden ze świadków, Maciej B. ps. "Baryła", mówi o tym, że to środowisko, ci ludzie, odpowiadają też za zabicie innych osób.

PAP: Ale to jest ten sam świadek, który w 2016 r. na sali sądowej odwołał swoje wcześniejsze zeznania obciążające oskarżonego.

K.M.K.: Znacznie wcześniej, zanim jeszcze sprawa trafiła do sądu, jeszcze, gdy trwało śledztwo, Maciej B. skontaktował się ze mną i poinformował o tym, że czuje się zastraszany, że jest na niego wywierana presja, że obawia się o swoją rodzinę i w związku z tym będzie musiał wycofać swoje zeznania, a zarazem wszystko w pełni potwierdził i podał dodatkowe okoliczności. Składałem na ten temat wówczas obszerne zeznania, zarówno w prokuraturze jak i później przed sądem. W tym samym czasie wycofało się też kilku innych świadków, co do których można domniemywać, że również oni byli zastraszani, albo wywierano na nich presję. Generalnie, śledztwo mające sprawdzić, czy zastraszano świadków skończyło się niczym, ponieważ każdy z tych ludzi, na tamtym etapie powiedział, że do tego nie doszło. Natomiast Maciej B. podczas procesu szczegółowo opowiedział, że był to moment jego szczególnych obaw i obecnie niczego się nie boi i dlatego znowu zaczął zeznawać "pełnym głosem".

PAP: Czy trzy osoby oskarżone ws. Jarosława Ziętary to główni odpowiedzialni za śmierć dziennikarza?

K.M.K.: Aleksander G. miał być tym, który w sposób stanowczy domagał się zlikwidowania Jarosława Ziętary. Uważam jednak, że gdyby to była tylko chęć Aleksandra G., jego domaganie się, żeby Ziętarę "skutecznie uciszyć", to do niczego by nie doszło. Mówiąc otwarcie - gdyby holding Elektromis nie "udostępnił" swoich ludzi, to do tej zbrodni możliwe, że by nie doszło. Z grona ludzi związanych z Elektromisem musiało być zielone światło dla tej sprawy. W tej sprawie prokuratura nie odważyła się na dalszy krok, oskarżenie kolejnych osób. To jest tą porażką organów ścigania – powiedziały "A", powiedziały "B", nie powiedziały "C" mówiąc delikatnie.

PAP: Jak istotny ws. Jarosława Ziętary jest wątek służb specjalnych, bo przypomnijmy dziennikarz miał być werbowany do UOP?

K.M.K.: Wątek służb specjalnych ws. Ziętary jest decydujący nie z punktu widzenia samej zbrodni, ale przede wszystkim jej wyjaśniania. Obecnie nie ma żadnych wątpliwości, bo w 2011 r. Agencja Wywiadu przyznała, że jest dokumentacja potwierdzająca, że Jarka werbowano. To było zaledwie "uchylenie drzwi" przez służby specjalne. Natomiast z naszych ustaleń prowadzonych przez lata wynika, że oprócz oficjalnej próby zwerbowania Ziętary do pracy w wywiadzie, UOP w Poznaniu podjął równolegle drugą próbę zwerbowania. W notesach Jarka Ziętary był numer telefonu do człowieka, który zajmował się sprawą pozyskiwania pracowników. A co jest zasadnicze dla tej sprawy – gdy Ziętara nie zgodził się na tę formalną pracę, to próbowano go zwerbować jako współpracownika, informatora. On był "dziennikarzem-pistoletem", który potrafi wejść przez okno, gdy zamykają drzwi. Próbowano go wykorzystać do działań prowadzonych przez UOP dotyczących tej, jak to się mówi w procesie, "szarej strefy". On żadnej formy pracy, czy współpracy z UOP nie nawiązał i nie chciał jej, natomiast z niego nie zrezygnowano. Toczący się proces daje materialne podstawy do twierdzenia, że próbowano Ziętarę obłaskawiać, zachęcać, żeby zmienił zdanie. Pomagano mu w różny sposób w dziennikarskim śledztwie, które prowadził od jesieni 1991 r. Znalazłem potwierdzenia tego, że Jarek dwukrotnie wyjeżdżał za granicę nie korzystając ze swojego paszportu. Jeden z tych wyjazdów z pewnością był związany konkretnie z jego śledztwem dziennikarskim. Było to wiosną 1992 r., kiedy wyjechał do Berlina, gdzie mieściła się jedna z firm związanych z holdingiem Elektromis. W jego paszporcie nie ma żadnych śladów po tych wyjazdach, żadnych pieczątek. Ktoś mu musiał pomóc, a służby specjalne miały zdolność wystawienia mu odpowiednich dokumentów. Podczas procesu Aleksandra G. potwierdziło się też, że Ziętara miał aparat na mikrofilmy. W tamtych czasach nie można było kupić takiego sprzętu w sklepie, tym posługiwały się służby specjalne. Istotnym wątkiem w tej sprawie są zeznania oficerów służb specjalnych, i to ze stanowisk kierowniczych, którzy potwierdzają, że ci ludzie, którymi zajmował się Jarosław Ziętara wówczas byli równocześnie w zainteresowaniu służb specjalnych. Aleksander G. został kilka tygodniu po porwaniu Jarka zatrzymany przez funkcjonariuszy UOP. Moim zdaniem nie ma wątpliwości, że próbowano poprzez dziennikarza osiągnąć jakieś cele. Gdyby on opublikował ustalenia swojego śledztwa, to by było coś tak głośnego jak słynny później artykuł "Państwo Elektromis" (publikacja "Gazety Wyborczej" z 1994 r. autorstwa Piotra Najsztuba i Macieja Gorzelińskiego – PAP), w którym przedstawiono, jaką potęgą jest holding Elektromis, który działa na granicy prawa, dokonuje różnego rodzaju przekrętów gospodarczych. Gdyby Jarosław Ziętara ujawnił to w 1992 r., to by wstrząsnęło Elektromisem. Byłoby to służbom specjalnym jak najbardziej na rękę. Gdy doszło do zabójstwa Jarka Ziętary, służby zrobiły bardzo wiele, żeby to nie wyszło nigdy na jaw. Ich działania utrudniające wyjaśnianie wątku służb były jak najbardziej na rękę wszystkim odpowiedzialnym za tę zbrodnię. Myślę, że to służby specjalne miały większy wpływ na organy ścigania niż zabójcy. Np. na to, że wszczęto śledztwo dopiero po roku. Rodzina Jarka i my, dziennikarze apelowaliśmy wówczas o wszczęcie postępowania, a nie uczyniono tego przez prawie rok i myślę, że decydujący wpływ na to miały jakieś zakulisowe działania służb. To służby specjalne, państwo polskie, jest współodpowiedzialne za tę zbrodnię, w tym sensie, że po prostu pomogło tym, którzy zabili Ziętarę unikać odpowiedzialności przez tyle lat. To służby spowodowały, że obecnie mówimy o za krótkiej ławie oskarżonych. Służby specjalne opóźniając, torpedując, utrudniając tę sprawę spowodowały, że po tych 29 latach jest ona obecnie w takim stanie, jaki widzimy.

PAP: Czy według pana służby specjalne nadal interesują się sprawą Jarosława Ziętary?

K.M.K.: Mam nadzieję, że służby specjalne obecnie funkcjonującego państwa nie ingerują w sprawę Ziętary, natomiast myślę, że nie są zainteresowane ujawnieniem wszystkiego. Np. pojawia się wątek sprawy o kryptonimie "Demobil". Wiadomo od dawna, że śmierć Jarka wiązała się z nią. Podczas procesu to się pośrednio potwierdziło. Były funkcjonariusz Urzędu Ochrony Państwa powiedział, że taka sprawa była prowadzona. Niestety, z tego, co wiem, jej akta nie zostały udostępnione organom ścigania i sądowi, a myślę, że mogłaby mieć ona znaczenie do wyjaśnienia zabójstwa Ziętary. Nie zdjęto w tej sprawie tajemnicy z funkcjonariuszy służb specjalnych, a tylko to pozwoliłoby pozyskać dodatkowy materiał dowodowy służący sprawie Ziętary. Myślę, że obecnie służby nie utrudniają aktywnie postępowania, natomiast na pewno wiedza ich funkcjonariuszy i dokumentacja pewnych spraw, które były prowadzone w tamtym czasie mogłaby bardzo pomóc w wyjaśnieniu nieujawnionych dotąd okoliczności śmierci Ziętary, może także w rozszerzeniu aktu oskarżenia o inne osoby.