Aras Palmani nawet nie wie, jak długo jest już w Polsce. Ani jaki mamy dzień tygodnia. Czy to sobota, a może dopiero czwartek? Godziny zlewają mu się w dni, dni w tygodnie. Odkąd przyjechał na Podlasie, jego dwa telefony dzwonią non stop, a skrzynki głosowe pękają od wiadomości. Niektóre po kurdyjsku, inne po arabsku. Większość brzmi jednak podobnie: "Błagam, pomóż nam, bo umieramy". Ludzi, którzy się z nim kontaktują, przeważnie nigdy nawet nie spotka. Doskonale zna za to ich głosy i historie.
Aras ma 50 lat, jest irackim Kurdem z brytyjskim obywatelstwem. Choć na stałe mieszka w Londynie, aktualnie rezyduje w Narewce, wiosce położonej 10 km od naszej wschodniej granicy. Półtora miesiąca temu jego rodzina na dobre opuściła północny Irak i dołączyła do kawalkady migrantów sunącej do Europy szlakiem wytyczonym przez Alaksandra Łukaszenkę. Jest ich siódemka: jego żona, córka z mężem i dzieckiem, dwóch synów i synowa. Jak tysiące innych przybyszy z Bliskiego Wschodu przez wiele dni błąkali się po lasach, przepychani przez pograniczników to z jednej, to z drugiej strony. Są już bezpieczni, czekają, kiedy w końcu będą mogli się spotkać. Aras, który przyjechał do Polski dla nich, uznał więc, że teraz inni potrzebują go bardziej. Skontaktował się z Grupą Granica i od tamtej pory wspiera aktywistów w ratowaniu migrantów koczujących na pograniczu. Zna "tylko" siedem języków (kurdyjski, arabski, turecki, farsi, angielski, niemiecki, bułgarski), ale i tak potrafi dogadać się z każdym. Mówi, że 70 proc. osób przechodzących przez granicę dzwoni dziś właśnie do niego. Niektórzy znajdują jego numer w internecie, kolejni dowiadują się o nim od innych cudzoziemców. Bardzo często okazuje się, że nie jest w stanie dla nich nic zrobić, bo znajdują się po białoruskiej stronie. Mimo to dzwonią i czasem płaczą razem.

Hipotermia

Zdarzają się jednak beznadziejne sytuacje, które kończą się happy endem. Tydzień temu dzwoniła młoda Irakijka. "Zabrali moje dzieci, zabrali mojego męża" – to jedyne słowa, które Aras wyłuskuje z jej rozedrganego, niepohamowanego lamentu. Kobieta jest tak roztrzęsiona, że mija 10 min, zanim udaje mu się choć trochę ją uspokoić. Gdy w końcu łapie oddech, opowiada, jak parę dni wcześniej Straż Graniczna złapała ją z mężem i trójką malutkich synków w środku lasu. Koczowali tam od dłuższego czasu – wyziębieni, opatuleni w przemoczone ubrania, których nie mieli gdzie wysuszyć. Nie jedli od pięciu dni. Sączyli tylko wodę z kałuży. Tyle razy ich push-backowano, że stracili rachubę.
Reklama