Testy na HCV robią epidemiolodzy, można je też wykonać prywatnie za 35 zł. Według najnowszych szacunków WHO z powodu HCV co roku w Europie umiera prawie 90 tys. osób, a więc dwa razy więcej niż na AIDS. W ciągu najbliższej dekady statystyki te mogą się nawet potroić. Chorobę można zatrzymać - trzeba tylko o niej wiedzieć. Tymczasem, jak obliczają epidemiolodzy, spośród 730 tys. Polaków, którzy są nosicielami HPV, wie o tym tylko 7 proc. To najniższy odsetek w Europie. O swoim zakażeniu HPV wie co drugi Francuz, co trzeci Niemiec.

Reklama

A HCV to najgroźniejszy z wirusów prowadzących do zapalenia wątroby. Powoduje marskość i raka. Do zakażenia dochodzi przez krew. Wystarczą źle zdezynfekowane instrumenty medyczne czy brak rękawiczek u dentysty. Wirus jest tym groźniejszy, że nie daje objawów. Jedyne obserwowane - czyli apatia, zmęczenie albo objawy grypopodobne - nie budzą u chorych zaniepokojenia. - 80 proc. chorych dowiaduje się o wirusie przez przypadek, podczas innych badań - mówi prof. Janusz Cianciara z Instytutu Chorób Zakaźnych i Pasożytniczych AM w Warszawie. Żółtaczka albo inne choroby wynikające z zakażenia ujawniają się nawet po 30 latach, gdy wątroba jest już spustoszona.

p

Magdalena Janczewska: Czuł pan jakieś objawy choroby, zanim dowiedział się pan, że jest nosicielem HCV?
Tomasz Ignaczak*: Od pewnego czasu wprawdzie czułem się słaby, zmęczony i apatyczny, ale myślałem, że to przez intensywną pracę albo dlatego, że się zapuściłem i mam słabą kondycję, więc gnałem na siłownię. Gdybym w październiku 2004 roku nie trafił do szpitala na Banacha z podejrzeniem zupełnie innej choroby, to może nawet do tej pory bym nie wiedział, że mam HCV. Zrobiono mi wtedy dwie punkcje i okazało się, że w kręgosłupie znajduje się białko, które świadczy o silnym stanie zapalnym w organizmie i ktoś wpadł na to, aby zrobić test na obecność wirusa. Przypuszczam, że mogłem zakazić się w szpitalu, gdy miałem 28 lat i podczas operacji przetoczono mi 12 litrów krwi. Ale nigdy nie będę tego pewny.

Co pan wtedy czuł?
To było straszne. Wiedziałem, że noszę w sobie coś, co może zabić moich bliskich. Oczywiście od razu cała moja rodzina też poszła na badania. Na wynik czekaliśmy 17 dni. To były najgorsze dni w moim życiu. Na szczęście okazało się, że są zdrowi. Ale pierwsze miesiące po diagnozie były okresem całkowitej psychozy i paranoi. Nie pozwalałem im się do siebie dotykać, miałem własne sztućce, naczynia. W domu porozstawiałem środki do dezynfekcji, jeśli nie daj Boże bym się czymś skaleczył. Dezynfekowałem nawet deskę klozetową. Miałem własny papier toaletowy. Stopniowo zacząłem oswajać się z sytuacją, uspokajać i zdobywać wiedzę o tej chorobie. Wiedziałem, że jest lek, który hamuje postęp choroby, a nawet powoduje regenerację wątroby. Jednak wcześniej musiałem przejść bardzo skomplikowny proces diagnostyczny.

Ile on trwał?
Półtora roku. Należało powtórzyć badania, zrobić biopsje, sprawdzić, czy kwlifikuję się na terapię i w jakim stanie jest moja wątroba. Na szczęście wyniki nie były najgorsze: miałem zwłóknienie, ale nie marskość. W lutym 2006 r. ustawiłem się w kolejce po leki. Przyznano mi numer 134, ale okazało się, że w kolejce przede mną stanie jeszcze 200 osób z poprzedniego roku. Realny termin rozpoczęcia leczenia: początek 2009 r.

Nie myślał pan, żeby samemu sfinansować leczenie?
Musiałbym mieć jakieś 80 tys. złotych. To było jeszcze przed obniżką cen, teraz kuracja jest dwa razy tańsza. Szukałem więc innego sposobu. Dowiedziałem się, że można brać udział w terapiach eksperymentalnych jako królik doświadczalny. Zapisałem się na listę chętnych. Miałem ogromne szczęście. 18 maja 2006 roku dostałem pierwszą dawkę.

Reklama

Jak przebiega taka kuracja?
Trwa 48 tygodni, czyli prawie rok. Raz na tydzień bierze się zastrzyk interferonu, a codziennie rano i wieczorem tabletki. Po pierwszej dawce nie było najgorzej, czułem się tylko lekko skołowany, ale po drugim zastrzyku dostałem wysokiej gorączki i przez następny dzień nie byłem w stanie normalnie funkcjonować. Było cieżko. Czułem, jakbym na uszach, wargach i płatkach nosa miał przyczepione klamerki. Bolały mnie gałki oczne, skóra i to do tego stopnia, że odginałem koszulę, żeby nie przylegała do ciała. Co chwilę biegałem do toalety, bo leki te są bardzo moczopędne. Zmuszałem się do wlewania w siebie hektolitrów wody, ale i tak skóra była wysuszona. Sypałem się jak z solniczki. Byłem nadwrażliwy na dźwięki i kolory - reagowałem wymiotami. Raz, kiedy z żoną odwiedziliśmy znajomą, musiałem ją poprosić, aby przebrała sweter, bo był różowy i na jego widok dostałem torsji. Teraz wspominam to wszystko z rozbawieniem, ale wtedy to był horror. Było warto, po sześciu miesiącach od zakończenia terapii dowiedziałem się, że jestem zdrowy. Mogę żyć normalnie.

*Tomasz Ingnaczak, ma 47 lat, jest przedsiębiorcą z Warszawy, ma dwójkę dzieci. Dowiedział się w październiku 2004 roku, że ma HCV