Polska natychmiast podzieliła się na tych, którzy uznali, że testament życia umożliwi nieuleczalnie chorym godną śmierć, i na tych, dla których pomysł niebezpiecznie ociera się o eutanazję. Ta dyskusja pewnie nie zakończy się szybko. W USA, gdzie testament funkcjonuje już od 1985 r., sprawa nadal budzi kontrowersje.
Na oddziale onkologicznym County General Hospital w Chicago leży pacjentka w ostatnim stadium raka. Pewnego dnia przestaje oddychać, a opiekująca się nią pielęgniarka przyjmuje to ze spokojną rezygnacją. Nie próbuje jej reanimować, bo kobieta podpisała wcześniej DNR, czyli oświadczenie, że sobie reanimacji nie życzy. Mąż chorej błaga jednak pielęgniarkę, by ją ratowała, bo przecież nie zdążyła się jeszcze pożegnać ze swoimi małymi córeczkami. Siostra waha się, ale w końcu prosi o pomoc dyżurnego lekarza i oboje przywracają chorej przytomność. Kobieta całuje córki i umiera. A pielęgniarka i lekarz zbierają potężną burę od swojej szefowej, która krzyczy, że DNR to rzecz święta. Skoro pacjent nie chce być reanimowany, to należy go - do jasnej cholery - zostawić w spokoju!
Ta historia nie przydarzyła się naprawdę, a w Chicago nie ma takiego szpitala. To tylko scena z 21. odcinka szóstej serii znanego także i u nas serialu telewizyjnego "Ostry dyżur". I choć to między innymi ten serial oswoił Amerykanów z deklaracją DNR i testamentem życia, to nawet on nie był w stanie odpowiedzieć na najważniejsze pytania: czy lekarz musi bezwzględnie uszanować deklarację chorego, który nie chce, by ratowano go na siłę, a także czy powinni to zrobić jego bliscy. I jeszcze - czy człowiek w ogóle ma prawo sam decydować, w jaki sposób i kiedy odejdzie. Amerykanie do dziś mozolnie szukają odpowiedzi na te pytania.
Sprawa Terri Schiavo
Dyskusja o testamencie życia wybuchła z ogromną siłą na początku 2005 r. To właśnie wtedy w ostatnią fazę weszła wieloletnia batalia prawna między mężem pogrążonej od 15 lat w śpiączce Terri Schiavo a jej rodzicami. Michael Schiavo domagał się, by odłączyć Terri od sondy dostarczającej pokarm, bo - jak twierdził - żona z pewnością nie chciałaby przedłużać swojej wegetacji. Zrozpaczeni rodzice argumentowali z kolei, że córka daje znaki życia, a ich zięć chce się jej pozbyć, by wziąć ślub z kochanką. Ostatecznie sąd pozwolił na odłączenie sondy, a Terri zmarła po 13 dniach.
Ameryka podzieliła się wtedy na tych, którzy potępiali wyrodnego małżonka, i tych, którzy wierzyli, że Michael znał wolę żony w sprawie rezygnacji z uporczywej terapii. Dyskusję prowadzono na każdej możliwej płaszczyźnie - politycznej, religijnej i prawnej. Liberałowie krzyczeli, że Michael Schiavo postąpił słusznie, pozwalając żonie umrzeć, a konserwatyści potępiali go i oskarżali sąd na Florydzie, że zezwolił na eutanazję. Wszyscy natomiast przyznawali zgodnie, że gdyby Terri Schiavo podpisała zawczasu testament życia, to udałoby się uniknąć rodzinnego dramatu.
Zbiorowe wypruwanie flaków
Tamta gorąca debata przyniosła nieoczekiwany skutek: w ciągu niespełna roku od śmierci Terri ponad dwa miliony Amerykanów ściągnęły ze stron internetowych jednej tylko organizacji zajmującej się opieką paliatywną bezpłatne formularze testamentu życia. Podobne dane podawały również inne hospicja. Z sondażu przeprowadzonego w grudniu 2005 r. przez znany ośrodek Pew Research Center wynikało, że aż 29 proc. dorosłych Amerykanów podpisało taki dokument.
Sprawa Terri Schiavo wstrząsnęła Amerykanami. Do tego stopnia, że kilka miesięcy po jej śmierci w Stanach Zjednoczonych hitem stały się domowe przyjęcia, w czasie których gospodarz rozdawał zaproszonym formularze testamentu życia, a potem przy winie i francuskich serach albo przy ogrodowym grillu dyskutowano o godnej śmierci.
- To taka idealna piątkowa impreza. Dużo lepsza niż przebieranie się za mumie czy pływanie w basenie - mówił dziennikowi "USA Today" Dan Nicholas, agent ubezpieczeniowy, który w kwietniu 2005 r. zorganizował takie spotkanie w swoim domu w kalifornijskim Santa Gruz. "Jeden z moich kolegów przyjął wprawdzie zaproszenie, ale z kwaśnym komentarzem, że to będzie pewnie zbiorowe wypruwanie flaków. Do pewnego stopnia było" - opowiadał Nicholas. I dodawał, że sam sporządził już testament życia. Jest wyznawcą prawosławia i co niedzielę modli się w cerkwi o bezbolesną i spokojną śmierć. "Jak mógłbym o to prosić Boga, gdybym nie zrobił wcześniej całej papierkowej roboty?" - śmiał się.
Nie ma wątpliwości, że to właśnie w tym gorącym czasie Amerykanie po raz pierwszy tak otwarcie dyskutowali o cienkiej granicy między życiem a śmiercią. Ale równocześnie zaczęli się zastanawiać, czy rzeczywiście testament życia rozwiązuje wszystkie problemy, jakie wiążą się z nieuleczalną chorobą, nagłym wypadkiem czy przedłużającą się śpiączką. I odpowiedź, ku zdziwieniu wielu, brzmiała: nie!
W przekonaniu, że nie jest to rozwiązanie doskonałe, utwierdziła ich wstrząsająca historia 81-letniej Mae Magouirk z Georgii. W połowie 2005 r. ta wdowa trafiła do szpitala z powodu problemów z sercem. Lekarze byli przekonani, że można ją wyleczyć, ale wnuczka pani Magouirk i zarazem jej prawna opiekunka nalegała, by zrezygnowali z terapii, bo staruszka podpisała kilka lat wcześniej testament życia.
Sędziwa Mae Magouirk przez 10 dni leżała w szpitalu bez wody i jedzenia, bo lekarze uwierzyli, że babcia "jest gotowa iść do domu Jezusa". Uratowała ją, choć tylko na kilka miesięcy, interwencja brata i siostry, którzy o rozstrzygnięcie sporu poprosili sąd. Ten nakazał podłączenie staruszki do sondy z pokarmem. "Ta sprawa ujawniła, że w amerykańskim prawie dotyczącym opieki paliatywnej jest potworna dziura" - komentował wtedy z goryczą siostrzeniec pani Magouirke, Ken Mullinax. "Gdy na naszych oczach rozgrywała się tragedia Terri Schiavo, wszyscy mówili: och, gdybyż tylko ta biedna kobieta podpisała testament życia. Cóż, Mae Magouirk miała taki dokument, ale zdał się psu na buty" - żalił się. Bliska przyjaciółka rodziny opowiadała wtedy prasie, że wnuczka przez lata z niezwykłym oddaniem i miłością opiekowała się babcią, jednak w ostatnim czasie sama podupadła na zdrowiu i czuła się mocno przemęczona.
Amerykańska opinia publiczna natychmiast wyciągnęła z tej sprawy następujący wniosek: testament życia stanowi zagrożenie dla ludzi starszych oraz biednych. "Tak, to poważny problem. Może się przecież zdarzyć, że bliscy chorych będą ich namawiać do podpisania takiego dokumentu, kierując się złymi przesłankami, np. własnymi problemami finansowymi" - tłumaczy w rozmowie z DZIENNIKIEM profesor Peter D. Wagner, szef Rady Bioetyki na uniwersytecie stanowym w San Diego w Kaliforni
Pocztówka z testamentem
Na podobną pokusę są też narażone szpitale, dla których przedłużające się leczenie oznacza ogromne koszty. Już w 2004 r. prestiżowe pismo medyczne "Lancet" opublikowało wyniki badań przeprowadzonych wśród pacjentów objętych ubezpieczeniem Medicare. Okazało się, że w latach 1991 - 1997 o 71 proc. wzrosła liczba ludzi, którzy zmarli krótko po wyjściu ze szpitala. Wszyscy chorowali na zapalenie płuc, atak serca oraz zawał. Wszyscy podpisali w szpitalu deklarację DNR. Nie byłoby pewnie w tym nic dziwnego, gdyby nie fakt, że śmiertelność wśród pacjentów, którzy nie podpisali takiej deklaracji, pozostawała na stałym, o wiele niższym poziomie. I znowu wniosek był dla wszystkich oczywisty: lekarze poświęcają pacjentom z DNR mniej uwagi, bo wydaje im się, że skoro nie życzą sobie uporczywej terapii, to pewnie nie zależy im na życiu.
"Kolejne niebezpieczeństwo polega na tym, że lekarze, którzy doradzają choremu podpisanie takiego dokumentu, kierują się własnymi przekonaniami, a nie dobrem chorego" - dodaje profesor Wagner.
Amerykańscy etycy zwracają tymczasem uwagę na jeszcze jedną kwestię: testament nie spełnia swojego zadania choćby dlatego, że nie nadąża za rozwojem medycyny. Może się więc okazać, że już za kilka lat lekarze z łatwością będą w stanie uratować człowieka, dla którego jeszcze dziś nie byłoby żadnej nadziei. I co wtedy należy zrobić z podpisanym całkiem świadomie i z pełnym przekonaniem dokumentem? Wyrzucić do kosza i zastosować najnowsze metody terapii, czy raczej pozwolić pacjentowi umrzeć, mimo że ratunek był w zasięgu ręku?
Na dodatek nadal nie zostały rozwiązane tak prozaiczne kwestie jak standardowe oznaczenia dla osób, które podpisały tę deklarację. Podczas gdy część szpitali przygotowała dla takich pacjentów plastikowe bransoletki w kolorze żółtym, inne zdecydowały się na mocny fiolet. To zamieszanie z kolorami kilka razy prawie doprowadziło do tragedii, gdy lekarze uznali żółtą bransoletkę, symbol kampanii "Livestrong" słynnego kolarza Lance’a Armstronga, za deklarację, że pacjent nie chce być ratowany. Na szczęście pomyłkę w porę udało się naprawić.
Amerykanie nie byliby jednak sobą, gdyby nie spróbowali całego problemu po swojemu okiełznać. Całkiem niedawno towarzyskim hitem było wysłanie znajomemu kartki z napisem: "Proszę o odłączenie mnie od respiratora". Taką pocztówkę można ściągnąć z strony cartoonstock.com za jedyne pięć dolarów.