"Czy wyprzedajemy nasze srebra rodowe za bezcen? Czy odtąd najbardziej niemiecka ze wszystkich marek samochodowych będzie się nazywała Abu Daimler? Nie! Każdy, kto ulega takim pogłoskom, jest w dużym błędzie" - krzyczała w zeszłym tygodniku wielkimi literami czołówka największej bulwarówki naszego zachodniego sąsiada. W środku kryzysu nawet "Bild" nie pozwoli sobie na podważenie ostatniej nadziei dla upadających koncernów i banków Europy i Azji: szejków z Zatoki Perskiej.

Reklama

Nigdy nie było lepszego momentu na zakup akcji najbardziej prestiżowych spółek Europy i Ameryki. Ich notowania są tak niskie, że za to, co niedawno trzeba było wydać dla przejęcia niewielkiej firmy, dziś można kupić światowy koncern. Skrajnym przykładem jest Citibank, którego wartość spadła poniżej PKO BP. Dlatego szejkowie rozesłali wysłanników do Europy, Ameryki i Azji w poszukiwaniu dobrych interesów. Nie ma tygodnia, aby nie padła wiadomość o kolejnej, często spektakularnej transakcji.

Ale oznaki kryzysu pojawiły się też nad Zatoką Perską. Ciężkie miliardy dolarów zaangażowane w Dubaju, Kuwejcie czy Abu Zabi nie przynoszą spodziewanych zysków. Luksusowe hotele coraz częściej stoją puste, niektórym emiratom grozi bankructwo, a zagraniczni robotnicy odsyłani są do ojczyzny. Atmosfera w Zatoce Perskiej do tego stopnia tężeje, że szejkowie zaczynają czuć się lepiej w luksusowych willach kupionych w Hiszpanii, Szwajcarii czy Wielkiej Brytanii niż u siebie w domu.

Szejkowie nadciągają

Mercedesowi zazdrości Opel, Saab czy Volvo, dla których ta wiosna może okazać się ostatnią. Koncern ze Stuttgartu zdołał przekonać władców Abu Zabi do zakupu blisko 10 proc. udziałów za blisko 2 mld euro żywego pieniądza. W ten sposób firma powinna utrzymać płynność i przejść przez kryzys, nie wstrzymując produkcji samochodów. Polski rząd ma nadzieję, że i jemu uda się powtórzyć sukces Daimlera. Jak dowiaduje się "Dziennik", w tych dniach w Warszawie Zjednoczone Emiraty Arabskie otwierają swoją ambasadę. Na razie Asen Mirza Rehma, wysłannik Abu Zabi, wynajmie zespół apartamentów w jednym z hoteli stolicy i zajmie się znalezieniem godnej rezydencji. Ale polski ambasador w Zjednoczonych Emiratach Arabskich Roman Chałaczkiewicz już teraz nie ma wątpliwości: - To sygnał, że szejkowie poważnie interesują się naszym krajem i myślą tu o inwestycjach.

Reklama

Tylko w ostatnich tygodniach nad Zatokę Perską polecieli premier, minister sportu i skarbu. Liczą, że arabski kapitał uratuje LOT, sfinansuje modernizację polskich rafinerii, zbuduje gazoport w Świnoujściu, a nawet zespół hoteli i centrów biznesowych wokół Stadionu Narodowego w Warszawie przed Euro 2012. Nawet gdyby wszystkie te plany zostały zrealizowane, portfele szejków prawie w ogóle by nie schudły. Kapitał, jakim dysponują władcy monarchii Zatoki Perskiej, jest bowiem rzeczywiście kolosalny. Największy z funduszy, należący do władców Abu Zabi, ma aktywa warte przeszło 900 mld dol. To dwa razy więcej niż wszystkie towary i usługi wytwarzane w ciągu roku w naszym kraju. A takich niewiele mniejszych funduszy w tym rejonie świata jest przynajmniej kilkanaście.

To oczywiście efekt wielu lat hossy na rynkach ropy. Gdy ceny zbliżały się nawet do 200 dolarów za baryłkę, państwa Zatoki Perskiej rozwijały się w tempie dwucyfrowym. Jeszcze latem zeszłego roku, u progu kryzysu, przeciętny mieszkaniec Abu Zabi, najbogatszego z Emiratów Arabskich, mógł się pochwalić bogactwem odpowiadającym 17 milionom dolarów!

Reklama

Uśrednianie danych nie oddaje jednak gigantycznych kontrastów w dochodach mieszkańców Zatoki Perskiej. Wciąż utrzymują się tu struktury rodowe odziedziczone po czasach, gdy arabscy beduini żyli w skrajnym ubóstwie z pasterstwa. Formalnie całość gruntów należy do rodziny monarchy i jego bliskich współpracowników. Dochody ze sprzedaży ropy są tak gigantyczne, że nawet po odliczeniu kosztów utrzymania niezwykłych pałaców, tysięcy służby, prywatnych jachtów i uczt na setki gości pozostaje wiele setek miliardów na inwestycje w przedsięwzięcia, które pozwolą zarabiać, gdy ropa się skończy. A czy istnieje lepszy czas na przejmowanie europejskich i amerykańskich banków i koncernów niż dziś, gdy ich ceny są rekordowo niskie?

Dubajski zamek na piasku

Aby przekonać się, na co pozwalają tak duże pieniądze, wystarcza krótka wizyta z Dubaju, najlepiej znanemu światu emiratowi. Pięciopasmowa autostrada poprowadzona środkiem pustyni przekształca się w aleję Szejka Zajeda, arterię, wzdłuż której ustawiono niekończący się rząd wieżowców. Na wysokości przeszło 800 metrów dźwigi kończą budowę Burj Dubai, najwyższej budowli, jaką kiedykolwiek postawił człowiek. Największe sieci hotelowe, luksusowe domy mody, a także prywatni inwestorzy wykupili całą powierzchnię na pniu. Zapłacili po przeszło 40 tys. dolarów za każdy metr kwadratowy, aby móc pochwalić się tak prestiżowym adresem. Rekordzistą jest Armani, który na 24 piętrach otworzy tu sklep z perfumami, kreacjami i biżuterią.

Nieopodal wieżowca wznosi się Burj Al Arab, jedyny siedmiogwiazdkowy hotel świata zbudowany na sztucznej wyspie w kształcie gigantycznego, szklanego żagla z kortem tenisowym na dachu. A obok zespół ultraluksusowych willi i rezydencji zbudowanych na usypanym archipelagu w kształcie palmy. Dubaj bije wiele światowych rekordów. Ma największy terminal lotniczy świata, największe centrum handlowe i największą marinę zbudowaną od podstaw. Może pochwalić się dwa razy większym od

Disneylandu w Orlando parkiem atrakcji Dubailandem. Szejkowie spełnili więc sen o zbudowaniu od podstaw na pustyni ultranowoczesnego miasta, które może przyćmić nawet Szanghaj i Nowy Jork?

"Obawiam się, że to raczej jest budowanie zamków na piasku" - mówi DZIENNIKOWI Nick Oatridge, brytyjski inżynier, który od lat nadzoruje budowę projektów kanalizacyjnych w emiratach.

Coraz więcej jego znajomych wyjeżdża do Europy, i to w ekspresowym tempie. Zgodnie z tutejszym prawem, gdy tracisz pracę, masz miesiąc na znalezienie nowej, a potem tracisz także wizę i musisz się ewakuować. "Ludzie zostawiają mieszkania, samochody, bo nie opłaca im się spłacać kredytów" - dodaje. Wśród wyjeżdżających są też Polacy. "W Emiratach pracuje około dwóch tysięcy naszych rodaków, głównie inżynierów przy wielkich budowach. To największe skupisko Polaków we wszystkich krajach arabskich. Ale teraz coraz więcej z nich dostaje wymówienie" - mówi ambasador Chałaczkiewicz.

Dubaj w przeciwieństwie do swojego sąsiada Abu Zabi nie ma poważnych złóż ropy i gazu, a te, które posiada, skończą mu się najdalej za 20 lat. Dlatego szejk Maktoum, panujący monarcha, postanowił przekształcić dawny port rybacki w megacentrum finansowe, handlowe i usługowe, w którym będą działać największe firmy informatyczne i medialne, a różnorodne targi nie będą miały równych sobie. Ekstrawaganckie projekty architektoniczne zostały pomyślane po to, aby przyciągnąć do miasta turystów z całego świata gotowych zapłacić tysiące dolarów za każdy dzień pobytu, byle pławić się w luksusie, którego nie ma nigdzie indziej. Konstrukcja finansowa, która pozwoliła na spełnienie wizji szejka, coraz bardziej przypomina jednak piramidę Madoffa. Tylko na jeszcze większą skalę. Przynajmniej 1/3 pieniędzy wyłożyli rosyjski oligarchowie, rzecz jasna nie dokumentując, skąd je zdobyli. Reszta środków też nie zawsze była jasnego pochodzenia. - To była taka gra w pokera: ludzie kupowali nieruchomości, by je po paru miesiącach sprzedać, licząc na zysk. Przegrał ten, kto był ostatni - mówi, prosząc o zachowanie anonimowości, francuski dyplomata pracujący w Emiratach.

W ciągu ostatniego roku ceny mieszkań, domów i biur w Abu Dabi załamały się o blisko 30 procent. Wiele wieżowców wieczorami pozostaje ciemnych, bo nikt w nich nie mieszka ani nie pracuje. Hotele też mają kłopoty z zapełnieniem pokoi, bo ludzi gotowych w Europie wyłożyć tysiące dolarów na wakacje jest coraz mniej. Wstrzymano także wiele prestiżowych inwestycji, jak Kanał Arabski, który miał urozmaicić centrum metropolii. - Nie ma wątpliwości: przeszarżowali - mówi o inwestycjach w Dubaju Nick Oatridge.

W lutym władze zostały postawione pod ścianą: musiały prosić Abu Zabi o ratunek przed bankructwem. Próba emisji obligacji na rynkach finansowych zakończyła się niepowodzeniem, bo inwestorzy uznali, że wiarygodność zobowiązań Dubaju jest mniej więcej taka jak... Islandii. Sąsiedni emirat wyłożył więc 10 mld dolarów na spłatę najpilniejszych zobowiązań. Ale to tylko początek: średnio na każdego mieszkańca miasta przypada 400 tys. dolarów długów! A banki, podobnie jak w innych częściach świata, nie chcą już wykładać pieniędzy na dokończenie faraonicznych inwestycji. Zaś szejkowie z Abu Zabi, którzy mają jeszcze pieniądze, wolą je inwestować w solidne przedsięwzięcia w Europie i Ameryce, nie w niepewne projekty na pustyni.

Rewolucja służących

System zbudowany przez Szejków był nie tylko finansową, ale też etniczną ekwilibrystyką. W Zjednoczonych Emiratach Arabskich 3/4 mieszkańców stanowią Hindusi, Pakistańczycy, Afgańczycy i mieszkańcy innych, najbiedniejszych krajów azjatyckich, którzy za 5 - 7 dolarów dziennie budują w 50-stopniowym upale miliardowe budowle szejków. Sprzątają też ich mieszkania, opiekują się dziećmi, sprzedają towary i obsługują taksówki. Zdaniem Human Rights Watch wielu z nich pracowało wręcz w niewolniczych warunkach. Jednak dziś, gdy emirat pogrąża się w recesji, jest jeszcze gorzej. Każdego tygodnia z kraju deportowanych jest 20 - 30 tysięcy Azjatów. A amerykańska agencja analityczna Stratfor ostrzega, że wśród zdesperowanych imigrantów zaczynają rodzić się rewolucyjne nastroje przeciwko dotychczasowym, wciąż żyjącym w luksusie, pracodawcom. Autorzy raportu ostrzegają nawet, że w Dubaju uznawanym dotąd za jedno z najbardziej bezpiecznych miast świata mogą powstać komórki Al-Kaidy. - To są zdesperowani ludzie, którzy często muszą spłacić dług za koszty przylotu do Dubaju i nie mogą wrócić, skąd przyjechali. Dlatego przesłanie ekstremistów może ich skusić - tłumaczy "Dziennikowi" Kamran Bokhari, ekspert Stratfora.

Nie tylko Dubaj stanął w Zatoce Perskiej pod ścianą. Kłopoty ma też Kuwejt. Agencja Moody’s po raz pierwszy ostrzegła w zeszłym tygodniu, że obniży wiarygodność kredytową naftowej monarchii, bo grozi jej niewypłacalność. To zaskakująca wiadomość dla kraju, który jest uważany za trzeci najbogatszy na świecie i dysponują kilkunastoma procentami udowodnionych rezerw naftowych ziemi. Jednak w ostatnich latach potrzeby panującej rodziny Al-Sabahów na importowane luksusowe dobra tak bardzo wzrosły, że Kuwejt, aby utrzymać równowagę finansową kraju, musi eksportować ropę po cenie 50 dolarów za baryłkę. Aby nie wyspowiadać się ze skandali korupcyjnych przed posłami, Szejk Al-Sabah rozwiązał w zeszłym tygodniu parlament, cofając wszystkie prowadzone do tej pory reformy i przywracając dyktatorski system rządzenia. Wstrzymał też budowę nowych rafinerii, bo żaden bank nie odważy się na razie ich finansować.

Desperacko swój poziom życia próbuje utrzymywać Katar, dwukrotnie zwiększając w tym roku eksport ropy i gazu. Ale nie wiadomo, jak długo zdoła sprzeciwić się presji sąsiadów z OPEC, którym nie podoba się, że jeszcze większa podaż surowca na światowych rynkach ściąga ceny w dół.

Władcy istniejących zaledwie od 38 lat Zjednoczonych Emiratów Arabskich nie zdołali jak dotąd przekształcić swoich poddanych w prawdziwy naród. 1/5 mieszkańców, którzy posiadają emirackie obywatelstwo, akceptowała absolutne rządy dynastii, bo każdy uczestniczył w powszechnej prosperity. Ale to zaczyna się zmieniać, a konstrukcja państwa przypominająca strukturą społeczną brytyjskie Indie czy belgijskie Kongo zaczyna trzeszczeć w posadach. Czy zatem szejkowie mogą czuć się zagrożeni? - Oni od dawna kupili luksusowe wille w Hiszpanii, Szwajcarii, Wielkiej Brytanii. I teraz bardziej niż kiedykolwiek inwestują majątek w Europie i Ameryce, bo to polisa ubezpieczeniowa, na wypadek gdyby nad Zatoką Perską sytuacja stała się niebezpieczna - mówi francuski dyplomata. Ale Nick Oatridge zapowiada, że nawet gdyby miasta zbudowane na pustyni opuścili szejkowie i zachodni ekspaci, on zostanie: - W Londynie pada deszcz, a tu cały rok jest słońce. I jego nigdy nie zabraknie.

p

Cały świat w rękach szejków

Barclay’s
Na początku tego roku emir Abu Zabi, szejk Mansour Bin Zayed, przejął 16,3 proc. akcji drugiego co do wielkości banku Wielkiej Brytanii, Barclay’s. Aby stać się największym udziałowcem szacownej instytucji finansowej, monarcha wyłożył 8 mld dolarów. Zastrzegł jednak możliwość zakupu następnych 20 proc. Jednocześnie fundusz należący do władców Kataru przejął kolejne 12 proc. akcji tego banku. Londyn zgodził się na oddanie kontroli nad tak ważną instytucją finansową szejkom, bo nikt inny nie chciał uratować banku przed nieuchronną nacjonalizacją kosztem ogromnym środków publicznych.

Citibank
Jeszcze w marcu 2007 roku był największym bankiem USA. Ale akcje spółki stopniały przez kolejne dwa lata niemal do zera z powodu strat na rynku nieruchomości i ryzykownych instrumentów pochodnych. Wykorzystały to fundusze inwestycyjne z Zatoki Perskiej, przejmując w styczniu tego roku strategiczne udziały w banku i przy okazji ratując go przed bankructwem. Dziś książe Al-Waleed bin Talal z Arabii Saudyjskiej posiada blisko 10 proc. akcji Citibanku, najwięcej ze wszystkich akcjonariuszy. Kolejne 6 proc. kupili inwestorzy z Kuwejtu, a 4,9 proc. z Abu Zabi. Ale postawili amerykańskiemu rządowi twarde warunki: najbardziej ryzykowne kredyty zostały oddzielone od Cibanku i przekazane nowej instytucji - Citicorp. W ten sposób szejkowie mogą liczyć na zysk ze swojej inwestycji.

Klub piłkarski Manchester City
To był bardziej kaprys niż biznesowa kalkulacja. W listopadzie 39-letni książę Mansour bin Zayed Al Nahayan z Abu Zabi kupił za 300 mln dolarów piłkarski klub Manchester City. Monarcha, pasjonat piłki nożnej, postanowił uczynić ze słabo radzącej sobie w ostatnich latach drużyny prawdziwą gwiazdę brytyjskiej ligi. I nie traci czasu. Dokładnie tego samego dnia, gdy podpisano porozumienie, Al Nahayan ogłosił także transfer z Real Madryt do Manchester City Brazylijczyka Robinho. Cena 59 mln dolarów jest rekordem w annałach światowego piłkarstwa.

Giełda Londyńska
Szejkowie posiadają już nie tylko akcje wielu z największych przedsiębiorstw i banków Europy i Ameryki, ale także parkiet, na którym handluje się ich akcjami. Pod koniec minionego roku większościowymi udziałowcami Giełdy Londyńskiej, jednej z najstarszych i największych na świecie, stały się fundusze inwestycyjne z Kataru i Dubaju. Pierwszy przejął prawie 21 proc. akcji, drugi 28 proc. Udziałów w londyńskim parkiecie musieli się zrzec właściciele nowojorskiej giełdy Nasdaq z powodu wyjątkowych tarapatów finansowych.