Jednopokojowa klitka w sercu nowojorskiego Manhattanu. Odrapane ściany, zniszczona drewniana podłoga. Leniwym krokiem przechadza się kot, w akwarium pływają rybki. Przy niewielkim stoliku przykrytym wyblakłym obrusem w kwiaty nad filiżanką herbaty siedzi para staruszków w staromodnych ubraniach. Dookoła biednie, niczym w mieszkaniu typowych polskich emerytów. Ale jest tu coś, co nie pasuje do reszty. Na ścianach, półkach, w stertach pudeł ustawionych w mikroskopijnej łazience i kuchni, piętrzą się obrazy, rzeźby, rysunki. To królestwo 86-letniego Herba i 74-letniej Dorothy Vogelów. Żyją tu od niemal pięciu dekad. Przez ten czas zebrali unikatową kolekcję sztuki współczesnej. Wartość zbiorów szacuje się na co najmniej kilkanaście milionów dolarów. Dokumentalny film "Herb and Dorothy" o parze osobliwych pasjonatów w reżyserii Megumi Sasaki wszedł właśnie do amerykańskich kin. Nazwisko Vogelów trafiło też do katalogu "Great collectors of our time" przygotowanego przez Jamesa Stourtona, szefa prestiżowego londyńskiego domu aukcyjnego Sotheby’s. Małżeństwo emerytów zostało tam wymienione wśród największych kolekcjonerów sztuki po 1945 r.: Rothschildów, Rockefellera, J.Paula Getty’ego.
Pierwszą pracę - rzeźbę Johna Chamberlaina - kupili w 1962 r. Tuż po ślubie. Nowojorski urzędnik pocztowy z upodobaniem do zbieractwa zafascynował niepozorną, wyższą o głowę okularnicę, która układała książki na półkach w miejskiej bibliotece. Dlaczego? "Bo lubił swoją pracę, ale nie zbierał znaczków tak jak inni pocztowcy. Kochał sztukę i choć nie wiedział jeszcze jak, to chciał ją kolekcjonować. Wtedy pojawiłam się ja" - wyznaje w rozmowie z DZIENNIKIEM Dorothy Vogel. Nie pamiętają już dokładnie, ile kosztowała praca Chamberlaina. Około kilkuset dolarów. Dziś rzeźba warta jest co najmniej 50 tys. dolarów. Ale Vogelowie odrzucili wszystkie oferty sprzedaży. Za darmo podarowali dzieło waszyngtońskiej Galerii Narodowej. Jedyne, czego chcieli w zamian, to aby była ustawiona dokładnie tak jak w ich domu.
Herb i Dorothy zawsze najbardziej lubili te prace, które na pierwszy rzut oka trudno było polubić. Takie, które inni kolekcjonerzy uważali wręcz za paskudne. Oni dostrzegli w nich piękno. Nie interesowały ich klasyczne pejzaże, martwe natury. Wyboru kolejnych eksponatów do kolekcji dokonywali zgodnie, choć apodyktyczny i uważający się za lepiej obeznanego w sztuce Herb nieraz forsował swoje typy. "Przeczytał tysiące książek, chodził na kursy malarstwa na Uniwersytecie Nowojorskim i zawsze wiedział o sztuce więcej. Ja szłam na żywioł, brałam tylko to, co mnie zauroczyło" - mówi Dorothy.
"Herb i Dorothy to całkowite zaprzeczenie wizerunku kolekcjonera biznesmena. To ludzie bez kasy i układów, którzy po prostu kochają to, co robią" - opowiada Megumi Sasaki w rozmowie z DZIENNIKIEM. Pewnie dlatego niektórzy konkurenci z kolekcjonerskiej braci uważają ich za nieszkodliwych ekscentryków, którzy nic nie wiedzą o sztuce, nie chcą i nie potrafią o niej rozmawiać. Ale Vogelowie przyjaźnią się z wieloma artystami. Dzięki temu często omijali ich agentów i domy aukcyjne, a prace nabywali bezpośrednio od autorów. "Niektóre dostaliśmy w prezencie od twórców. Kupując inne, kierowaliśmy się dwoma naczelnymi zasadami. Musiały z łatwością zmieścić się do taksówki i nie mogły zajmować dużo miejsca w naszym mieszkaniu" - mówi Dorothy Vogel.
Gdy zaczynali kompletować swoją kolekcję, uznawane dziś za wielkie nazwiska: Sol LeWitt, Carl Andre czy Joseph Kosuth i Chuck Close, nie były dobrze rozpoznawalne. Vogelowie skupili się na sztuce konceptualnej, która zastępowała wrażenia estetyczne ideą. Nie liczył się w niej przedmiot, a sam proces twórczy. Dlatego konceptualizm jest trudny w odbiorze. Podobnie jak minimalizm, który również zafascynował Vogelów. Skoro nawet krytycy początkowo nie dostrzegali wielkiego potencjału tej sztuki, nie mogła tym bardziej spodobać się przeciętnemu Amerykaninowi. W filmie Dorothy pokazuje kawałek ciemnego, zwiniętego w esy-floresy drutu wiszącego nad szafą. To dzieło Richarda Tuttle’a. Trudno w to uwierzyć, ale podobne prace artysty chodzą dziś na aukcjach po kilkadziesiąt tysięcy dolarów. "Oni rozpoczynali kolekcjonowanie w innym okresie, kiedy sztuka była naprawdę tania. W dodatku gromadzili wyjątkowo mało wtedy popularne dzieła. Dziś jest to niemożliwe. Nawet student akademii żąda za swoje prace dużo więcej niż uznani artyści w czasach, gdy Vogelowie rozpoczynali kolekcjonowanie" - mówi Piotr Bazylko, współautor bloga ArtBazaar i książki "Przewodnik kolekcjonera sztuki najnowszej".
Gdy porównać ich kolekcję z największymi prywatnymi zbiorami sztuki współczesnej, nie wygląda może imponująco. Bo czym jest zbiór wart kilkanaście milionów dolarów przy 150 milionach euro słynnego Friedricha Christiana Flicka? Tylko że Vogelowie nigdy nie wydawali ogromnych sum na zakup dzieł. Tysiąc dolarów - tyle maksymalnie płacili za jedną pracę. Wartość dzieł rosła dopiero później. Czasami kilkudziesięciokrotnie. "To, czego można nauczyć się od Dorothy i Herba Vogelów, to bezkompromisowość kolekcjonerska. Nie interesowały ich mody, głośne nazwiska, wielkie galerie. Zbierali po cichu, za niewielkie pieniądze, ale regularnie" - twierdzi Piotr Bazylko.
Vogelowie przez cztery dekady na skromne życie przeznaczali pensję Dorothy. Wypłata jej męża w całości szła na artystyczne zakupy. Na nic więcej nie starczało. Herb do dziś nosi ulubioną zieloną kurtkę, którą kupił jeszcze w latach 70. "Dzieła sztuki traktujemy jak dzieci, których nigdy nie mieliśmy. A przecież dzieci się nie oddaje za pieniądze i nie mówi się jednemu, że kocha się je bardziej niż pozostałe" - mówi Dorothy. Nigdy więc nie sprzedali żadnej z kupionych przez siebie prac. Gdy grafika Warhola z ich kolekcji została ochlapana wodą przez kota próbującego wyłowić rybki z akwarium, oddali ją komuś, kogo było stać na renowację pracy. Sami woleli kupić coś nowego.
Współcześnie, gdy prace artystów postrzega się w kategoriach lepszej niż sztabki złota lokaty kapitału, podejście Vogelów może wydawać się archaiczne. Krzysztof Musiał, jeden z najważniejszych polskich kolekcjonerów sztuki, właściciel galerii Atak, uważa, że choć nie ma nic złego we współczesnym postrzeganiu sztuki jako inwestycji, nie to powinno być motywacją jej zbieraczy. "Wtedy z zasięgu wzroku zniknie piękno sztuki. Traktując nasze zakupy wyłącznie jako inwestycję, stracimy osobisty, emocjonalny stosunek do nabywanych dzieł, a wtedy nie będzie już mowy o kolekcjonowaniu, a jedynie o zimnych decyzjach inwestycyjnych. W takim przypadku równie dobrze możemy kupować akcje" - mówi DZIENNIKOWI Musiał.
Dziś w pudłach i na półkach w mieszkaniu Vogelów brakuje już miejsca na kolejne prace. Łóżko, pod którym upychają skrzynie z dziełami, podniosło się tak bardzo, że staruszkom nie udawało się na nie wdrapywać. Tak narodziło się "The Dorothy and Herbert Vogel Collection: 50 Works for 50 States". W skrócie "Vogel 50/50". Mowa o programie ochrzczonym przez amerykańskie media największą prywatną akcją filantropijną. Kolekcjonerzy przekażą po 50 prac ze swoich zbiorów do jednego z muzeów w każdym z amerykańskich stanów. Zresztą są już zmęczeni kolekcjonerstwem. "To ciężka praca, a my się starzejemy. Herb się rozchorował, porusza się już tylko na wózku. W mieszkaniu musimy mieć więcej miejsca, więc zdecydowaliśmy, że zostawimy sobie kilkadziesiąt prac, a resztę wypuścimy w obieg" - mówi nam Dorothy. Nic dziwnego, że w Stanach Zjednoczonych są swego rodzaju maskotkami świata sztuki. O wielu kolekcjonerach mówi się "sir", "madame", używając ich wielkich, świetnie rozpoznawalnych nazwisk. O nich zawsze - Herb i Dorothy, jak o dobrych przyjaciołach.